Od opisanych przygód minęło sporo lat. Ukraina zmieniła się nie do poznania. Karpackie szlaki zostały odremontowane i oznakowane a drogi dojazdowe zamieniły się w wygodne, równe asfaltowe arterie. Doliny potoków i rzek obrosły prywatnymi kwaterami, zajazdami i ogromnymi, wielogwiazdkowymi hotelami ze świetną obsługą i jeszcze świetniejszą kuchnią. Nad brzegami Czeremoszu i Prutu powstały firmy świadczące usługi raftingowe. W zapomnienie odeszły kłopoty komunikacyjne. Ale pozostał sentyment i może trochę żalu, że na głównych szlakach Czarnohory zrobiło się tłoczno. Są jednak nadal w tych zaczarowanych górach miejsca nie odkryte, co stwierdzam naocznie każdego roku wracając najczęściej w Czarnohorę, Gorgany lub jeszcze nie odkrytą turystycznie Bukowinę – pisze Andrzej Klimczak.
Drzewa i kwiaty tego roku długo czekały aż skończy się karpacka zima. Wreszcie przyroda eksplodowała dominującą zielenią poprzetykaną żółtymi mleczami, kaczeńcami, białym zawilcem i fioletowym, odurzająco pachnącym kobiercem fiołków. Sady obsypały się różowo białym kwieciem śliw, jabłoni i wiśni. Maj dobiegał końca. Z wypełnionych jeszcze śniegiem jarów i wąwozów Czarnohory do Czeremoszu spływały rwące potoki. Stan wody podniósł się o ponad metr, zakrywając ogromne głazy i wzmacniając wiry tworzące się nad rzecznymi progami. Woda rwała przed siebie dziko, niepohamowanie wydając na przemian głęboki pomruk przechodzący na bystrzach w prawdziwy grzmot odbijający się echem od stromych, gęsto zalesionych stoków. Z rwącej rzeczki Czeremosz zamienił się w żywioł o czwartej trudności w sześciostopniowej skali stosowanej przy spływach raftingowych. To już nie żarty. O wypadek nie trudno. Nieregularna fala, z poziomu wody sięgająca ponad nasze głowy prawie dwa metry, zalewa kipielą nasz solidny ponton. Czasem za skalnym progiem wodny walec zasysa naszą trójkę pod wodę. Ponton powoli wynurza się z kipieli a my jak szaleni wiosłujemy aby wypłynąć poza zasięg odwoju.
Płyniemy już drugi dzień. Jest początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wczoraj zaczęliśmy spływ w Zełenej. Byliśmy bodajże pierwszymi po drugiej wojnie światowej, przywracającymi turystyce ten niezwykły szlak wodny. Przez wiele lat tereny te były niedostępne i traktowane przez Sowietów jako zamknięta strefa przygraniczna, sąsiadująca z Rumunią. Po roku 1991 i odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę, ziemie te stawały się coraz bardziej dostępne dla obcokrajowców. Pojawienie się tam obcych nadal było półlegalne. Mając w pogardzie sowieckie prawa ruszyliśmy na podbój zapomnianych terenów.
Z poziomu wody fale wyglądały imponująco
Słońce przypiekało tak mocno, że ściągnęliśmy z grzbietów koszule. Po kilkugodzinnym wiosłowaniu przybiliśmy do stałego lądu. Przenocowaliśmy na długiej, zalesionej wyspie. Kolacja z polskich konserw oraz herbata gotowana na wodzie nabranej wprost z rzeki smakowała niezwykle w górskiej scenerii, przez dziesięciolecia zapomnianej przez turystów. Ciepły wieczór, następnego dnia zastąpił mroźny ranek. Chmury ołowianej barwy nie wróżyły niczego dobrego. A z każdą chwilą temperatura spadała nieubłaganie w okolicę „zera”.
Po noclegu na wyspie ruszamy dalej Czeremoszem
Małe co nieco na ząb i odbijamy od brzegu w rwący nurt. Płyniemy gnającym na łeb na szyję gładkim bystrzem wzdłuż gruntowej drogi – jedynej, którą można dojechać do miejscowości położonych w górnym biegu rzeki i prostopadłych do niej dolin. Niedziela. Drogą idą do cerkwi odświętnie ubrani piesi, często w huculskich strojach, w kapeluszach z filuternym piórkiem kogucim i narzuconych na jedno ramię kurtkach noszonych zawadiacko jak zakopiańskie cuchy i gunie. Starsi panowie podpierają się bartkami – nieco mniejszą odmianą podhalańskiej ciupagi, ale za to zdobnymi w miedziane blaszki i wypalone wzory. Czasem mijamy jadący brzegiem konny wóz ozdobiony kolorowymi wstążkami. Wzbudzamy ogólne zainteresowania. Zdezorientowani Huculi zatrzymują się. Niektórzy, mocno zaskoczeni naszą obecnością, machają do nas z brzegu z sympatią. Inni na widok wariatów ryzykujących życie stukają się znacząco w czoło i widać po wyrazie twarzy, że nie dają nam zbyt wiele szans. Wszak przed nami miejsca słynące złą sławą jeszcze sprzed wojny, gdy dostojne panie i eleganccy panowie spływali bajdarkami asekurowanymi przez Hucułów z brzegu linami, lub płynęli na tratwach z połączonych ze sobą pni, na których budowano specjalne ławki dla turystów. Aby taki spływ się odbył otwierano specjalne zapory zwane klauzami i sztucznie podnoszono poziom wody w rzece. Do dzisiaj w górnym biegu Czeremoszu można oglądać resztki imponujących, drewnianych konstrukcji, niegdyś spiętrzających burzliwe wody.
Żarty się skończyły
Przed nami, budzące grozę w miejscowych, wielostopniowe progi skalne zwane Białym Koniem – bo grzywa jego nieustannie pokryta jest białymi pianami. Zaraz potem wymownie nazwane, kotłujące się wirami Topilce a dalej, dla odmiany, usiane szachownicą wielkich głazów kolejne wyzwania dla wioślarzy. Na dodatek temperatura spadła tak bardzo, że kiedy przestajemy wiosłować, mokre ubrania zaczynają sztywnieć i pokrywają się warstewką lodu. Koniec maja staje się coraz bardziej atrakcyjny…
Gęsta śnieżyca zaczyna ograniczać widoczność. Na szczęście najtrudniejsze progi już za nami, ale nadal trafiamy na bystrza, odwoje i wiry, które są niemniej groźne. Zapada decyzja, że w najbliższej miejscowości przybijamy do brzegu. Zza zakrętu wyłania się wysoki brzeg wioski Ilcy, na którym przycupnęły drewniane zabudowania. Z komina najbliższej chaty snuje się płasko po okolicy gęsty dym i pachnie wokoło palonym drewnem. Dygocąc z zimna marzymy o ciepłym posiłku i dachu nad głową.
Stromy brzeg kończy się w wodzie mikroskopijną, kamienistą plażą, z której stromo wznoszą się drewniane schodki wprost pod próg huculskiej chaty. Z trudem wciągamy nasz dobytek na górę. Wita nas jazgot psów, zaskoczonych naszą obecnością. Beczą przestraszone owce w niewielkim koszarze tuż przy chacie. Harmider zwierząt wywołuje na zewnątrz gospodarza. Stary pasterz Watrała, patrzy na nas z wyrazem twarzy, który nie wiemy czy wyraża bardziej zaskoczenie czy politowanie. Pewnie obraz nędzy i rozpaczy, który reprezentujemy powoduje, że zaprasza nas od razu za gościnny próg a dopiero później pyta o przyczyny tych nagłych odwiedzin. Godzi się nas przenocować. Dostajemy izbę zastawioną beczkami … z zacierem na śliwowicę. Po chwili każdy z nas dostaje sporą szklanicę krystalicznego płynu domowej roboty, który ratuje nas najprawdopodobniej od zapalenia płuc i tym podobnych przygód zdrowotnych. Ciepło bijące od pieca, świeży, domowy chleb i bryndza owcza, przywracają nam siłę i ochotę do rozmów. Watrała opowiada jak się tutaj żyje. Pamięta lepsze, przedwojenne czasy, gdy przyjeżdżali tutaj panowie na wywczas i wędrówki. Był wówczas dzieckiem, ale pamięta doskonale i spływy bajdarkami i piesze wędrówki, w których czasem z ojcem brał udział oprowadzając Polaków po okolicznych górach. Pamiętał sznury wozów konnych i rozśpiewanych w nich turystów. Zimą barwne kuligi z pochodniami. Potem nastał komunizm, kołchozy i zakazy kontaktowania się z obcokrajowcami. Żyjące z turystów gospodarstwo Watrały podupadło. Pozostało kilka owiec, koza, chuda krowina i jeszcze chudszy i spracowany, mały konik rasy mołdawskiej. Kilka arów ziemi na stromym zboczu ledwie zapewniało paszę dla zwierząt i barabule (ziemniaki) dla ludzi. Na dodatek Watrała przygarnął chłopca sierotę, który nie miał gdzie się podziać. Sasza, czyli Aleksander miał 17 lat. Pomagał przybranemu ojcu pracując na budowach za wyżywienie, którego część przynosił do chaty.
– Raz pracowałem miesiąc przy budowie domu i szef zapłacił mi nie pieniędzmi a marynarką – opowiada Sasza. Ze schowka za piecem wyciąga sfatygowaną, granatową marynarkę firmy z Bytomia, pochodzącą zapewne z darów.
– Teraz mam w czym iść do cerkwi – mówi z dumą.
Ranek wita nas słoneczny. Ołowiano – czarne chmury zniknęły. Za oknem widać mokry od stopniałego śniegu kobierzec wiosennych kwiatów zaścielający łąkę za chatą. Koncert ptasich śpiewów uświadamia nam, że znowu zrobiło się ciepło. Watrała z synowcem zapraszają na śniadanie. Będą pierogi z bryndzą. Sasza ciasto urabia na…gazecie. To jakaś stara, posowiecka „Prawda”, która wygląda jak nasączona olejem. Chłopak wałkuje ciasto butelką i ku naszemu zdumieniu ciasto nie przylepia się ani do butelki ani do gazety. Jedynie na cieście odbija się cyryliczny druk, który nie znika nawet po ugotowaniu pierogów, tak że można odczytać newsy sprzed lat. Pierogi mają wielkość dużego talerza złożonego na pół i wypełnionego bryndzą. Polane swojskim masłem i śmietaną smakują wyśmienicie.
W gościnie u Paraski
Czas na pożegnanie. Przygoda wzywa nas na szlak lesistej Czarnohory i wysokie połoniny. Wdzięczni za gościnę wręczamy gospodarzowi dziesięć dolarów. Dla zarabiających w karbowańcach (tak się nazywała w latach 90.tych przejściowa waluta Ukrainy) 10 zielonych papierków było równowartością średniej, trzymiesięcznej pensji. Zostawiamy zdumionych hojnością i szczęśliwych Hucułów aby przed wyjazdem do kraju zdobyć jeszcze najwyższy szczyt Czarnohory, Howerlę.
Autobusy kursują nieregularnie i nie przypominają w niczym pojazdów u nas nazywanych autobusami. Rozkład jazdy zależy wyłącznie od kierowcy, który jedzie wtedy gdy ma czas, albo gdy wytrzeźwieje po rodzinnych uroczystościach.
Huculski przystanek autobusowy
Nie licząc więc zbytnio na transport publiczny łapiemy okazję. Ogromny, ciężarowy Kraz z ekipą drwali na pace zatrzymuje się i zabiera nas w podróż wzdłuż Czeremoszu. Możemy teraz z innej perspektywy oglądać przebytą pontonem drogę. Woda nadal ma wysoki stan i z tej perspektywy niektóre miejsca wyglądają naprawdę groźnie. Jedziemy do miejscowości Bystrec, skąd prowadzi droga na Howerlę przez Smotrycz i Popa Iwana.
Wielkim Krazem w towarzystwie drwali jedziemy do Bystrca
Kierowca Kraza godzi się zboczyć nieco z trasy i podwieźć nas w pobliże miejscowości. Do samego celu nie dojedziemy bo wiosenne wody zerwały drogę dwa kilometry przed miejscowością. Ciężarówka trzęsie się i podskakuje na luźnych kamieniach wyściełających drogę. Wjeżdża w koryto potoku i nawraca. Stąd dalej musimy iść pieszo.
Usłana kamieniami droga co jakiś czas wpada w koryto strumienia. Idziemy lekko wznoszącym się głębokim jarem. Szlak wychodzi na otwarte łąki. Pojawiają się pierwsze drewniane, huculskie domki. Nad potokiem piętrzą się pachnące żywicą, ogromne kłody świerków i jodeł, czekające na transport. Przed nami otwarta, drewniana bramka i ścieżka wiodąca przez sad do niewielkiego domu wymalowanego w biało niebieskie wzory. Wówczas nie wiemy jeszcze, że będziemy tutaj wracać do Paraski, Hucułki, która zyskała sławę nie tylko na Ukrainie ale też poza jej granicami, rozsławiając miejscowy obyczaj i tradycję.
Paraska wita nas kwaśnym mlekiem i pajdą chleba ze swojskim masłem. Gdy wyznajemy, że idziemy na Howerlę, przerywa nam i mówi zdecydowanie, że dzisiaj już zbyt późno abyśmy doszli nawet do pobliskiego Popa Iwana, nie mówiąc o Howerli.
– Do samego Popa Iwana będzie z siedem godzin drogi. Stamtąd na Howerlę cały dzień dobrego marszu – mówi – Wiem bo chodziłam tam z mężem, gdy żył. Polowaliśmy razem. To pod samiutkim szczytem Smotrycza ustrzelił niedźwiedzia – pokazuje na wielką kudłatą skórę zakrywającą niemal całą ścianę izby.
Paraska namawia nas abyśmy przenocowali i rano ruszyli w góry.
– Pójdziecie w górę pod las. Tam stoi moja chyża – wyjaśnia jak trafić na nocleg – Jest miejsce na ognisko i ruska bania. Drewno na ogień znajdziecie pod ścianą.
Obdarowani świeżym chlebem i bardzo tłustą, wiejską kiełbasą pniemy się stromą drogą wśród hal wychodząc na rozległą łąkę zakończoną ścianą lasu. Po prawej rozsiadła się przysadzista drewniana chyża z oknami i przeszklonymi drzwiami. Tuż obok drewniane zadaszenie ogniska, nad którym wisiał metalowy kociołek. Po kilku stopniach schodziło się do niewielkiej, drewnianej szopy, w której na trójnogu nad paleniskiem stał metalowy kocioł wypełniony kamiennymi okrąglakami. Obok niego w szeregu ustawiono świerkowe cebrzyki wypełnione wodą doprowadzoną tutaj drewnianymi rurami z pobliskiego źródełka.
Chyża zamykana była jedynie na drewniany skobelek. Wewnątrz, z korytarzyka wiodącego na balkon z przeszklonymi drzwiami, można się było dostać do dwóch izb. Po prawej niewielka ze stołem, dwoma ławami i łóżkiem – drewnianą skrzynią przykrytą puchatym kocem zwanym lyżnikiem. W końcu izby stał gliniany piec z miejscem do spania za kominem. Druga izba była wielka. Tutaj ustawiono piętrowe łóżka, każde nakryte wełnianym, puchatym kocem.
Pomimo zmęczenia ostatnich dni rozpalamy ognisko pod kociołkiem, w którym lądują konserwy i makaron. Ogień rozpalamy również pod kotłem ruskiej bani. Jeszcze przed jedzeniem korzystamy z tego świetnego wynalazku, lejąc wodę na rozgrzane kamienie i biczując się w chmurze gorącej pary brzozowymi witkami. Po czterdziestu minutach, jak nowo narodzeni wychodzimy z bani. Kolacja i do łózka.
O świcie budzą nas dziwne dźwięki i tupanie po drewnianej podłodze chaty. W korytarzyku i wielkiej izbie stoją huculskie koniki, które zwabione ciekawością dostrzegły niezamknięte drzwi i postanowiły obwąchać śpiących na drewnianych pryczach podróżników. Niechętnie dały się wyprowadzić na zewnątrz, gdzie powitał nas urokliwy obrazek. Poniżej chaty rozścieliło się morze kłębiastych chmur zakrywając całą miejscowość. Powyżej nas na niebieściuchnym niebie rysował się kontur Popa Iwana, zakończonego śnieżną czapą.
Na szlaki, których nie ma
Szybkie śniadanie i ruszamy obciążeni plecakami z jedzeniem, małym namiotem i śpiworami. Szlak, kiedyś uczęszczany przez turystów miejscami był gęsto zarośnięty i tylko wąskie ścieżki owiec i krów wypędzanych na połoniny wskazywały nam drogę. Tuż przed szczytem Smotrycza, las przechodził w kępy jałowców i kosówki. Stąd widać było jak na dłoni Popa Iwana, zwanego niegdyś Czarną Górą (stąd wzięła się nazwa tej części Karpat: Czarnohora). Poniżej szczytu jeżyły się skalne iglice zwane Szpiciami a horyzont zamykał widok masywu Howerli, jeszcze bardziej ośnieżonej niż Pop Iwan. Wokół panowała jednak słoneczna pogoda, co bywa rzadkością w miejscu o największej liczbie opadów w Europie.
Zrobiło się bardzo ciepło. Zrzuciliśmy więc koszule i po zejściu na przełęcz za Smotryczem zaczęliśmy mozolną wspinaczkę. Dawny szlak był pozarastany karłowatą roślinnością. Miejscami woda wypłukała podłoże, tworząc głębokie kałuże. Przed samym szczytem połonina nieco łagodniała a suchą trawę pokrywała biała pierzynka. Zapadając się po kolana w starym, rozmiękłym śniegu zbliżaliśmy się do ruin obserwatorium astronomicznego, tkwiącego na szczycie góry niczym olbrzymi, przedpotopowy szkielet.
Wieża dawnego obserwatorium astronomicznego na górze Pop Iwan
Potężny, zbudowany z kamienia budynek powstawał przez kilka lat. Materiał na budowę noszono na plecach lub wożono w jukach na końskich grzbietach. Budowę ukończono w roku 1938. Od razu ruszyło tutaj schronisko turystyczne, strażnica graniczna i uniwersyteckie obserwatorium astronomiczne. 17 września napadli na Polskę Sowieci i załoga schroniska musiała się ewakuować. Kolejne lata rządów komunistów doprowadziły górskie obserwatorium do całkowitej ruiny. Odchodziliśmy spod ogołoconych, pozbawionych dachu poszczerbionych ścian z postanowieniem, że w Polsce poruszymy niebo i ziemię, aby uratować to niezwykłe miejsce. Nie udało się nam. Dopiero 16 lat później skutecznie zajęli się nim ludzie z Uniwersytetu Warszawskiego, Uniwersytetu im Stepanyka w Stanisławowie i redakcji „Kuriera Galicyjskiego” pod wodzą śp. redaktora Mirosława Rowickiego.
Część Ekipy biorącej udział w odnowie obserwatorium astronomicznego na Popie Iwanie
W drodze na Howerlę
Nasze ochy i achy i inne zachwyty nieskażoną przyrodą zajęły nam więcej czasu niż przypuszczaliśmy. Pokonaliśmy może jedną trzecią trasy z Popa Iwana na Howerlę, gdy zaczął zapadać zmierzch. Jaskrawo pomarańczowe słońce kryło się za pasmem Gorganów. Prawie po ciemku rozbijaliśmy namiot i rozpalaliśmy ognisko aby usmażyć kapiącą tłuszczem kiełbasę od Paraski. Okazało się to nie lada sztuką bo za każdym razem, gdy zbliżaliśmy patyk z kiełbaską do ognia, ta zajmowała się natychmiast ogniem niczym pochodnia. Wreszcie zaledwie podgrzane pęto podzieliliśmy między siebie jednogłośnie stwierdzając, że do naszej głogowskiej daleko huculskim wyrobom wędliniarskim.
W nocy, blisko namiotu działy się jakieś tajemnicze obrzędy. Słychać było dziwne posapywanie, wyraźny odgłos kroków i trzask drobnych, suchych gałązek, których pełno leżało wokół namiotu. Uznaliśmy, że hałasują krowy, które mijaliśmy po drodze przez połoninę, i które zapewne przyszły za nami. Zmęczenie wzięło górę i ignorując wszelkie dźwięki zasnęliśmy snem sprawiedliwych. Rano w poszukiwaniu drewna na ognisko natknąłem się na kałużę o błotnistym brzegu a w nim wyraźnie odciśnięte, duże niedźwiedzie łapy. Widać miejscowy władca gór przyszedł sprawdzić, kto się ośmielił zakłócić jego wiosenny spokój. Mieliśmy szczęście że opanował swoją ciekawość i powędrował dalej zostawiając nas w spokoju. Późniejsze nasze wyprawy w te rejony obfitowały w spotkania z niedźwiedziami, ale te zaledwie zobaczyły człowieka natychmiast uciekały w popłochu. Kilkanaście kilometrów stąd jest granica z Rumunią, gdzie żyje największa populacja niedźwiedzi w Europie. Te często migrują przyłażąc na huculszczyznę.
Jedliśmy śniadanie nerwowo rozglądając się czy aby miś nie zechce nam towarzyszyć w posiłku. Zapakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy w stronę Howerli. Szliśmy kierując się raczej intuicją niż szlakiem, który dawno zarósł borowiną, kosówką i karłowatą olchą. Raz natrafiliśmy na zbutwiałe deski przycięte z jednej strony pod kątem, tak jak się przycina drogowskazy. Deski były tak zbutwiałe, że rozsypywały się w rękach. Podejrzewaliśmy, że był to stary, polski drogowskaz turystyczny.
Piękny poranek zaczął ustępować pochmurnej pogodzie, gdy zobaczyliśmy w oddali jeziorko niesamowite. Staliśmy z rozdziawionymi buziami, gdy tafla małego, górskiego stawu zmieniała kolor w zależności od tego czy oświetlało ją słońce czy padał na nie cień chmury. Od adriatyckiego lazuru, przez wszystkie odcienie zieleni aż po stalowy kolor otaczających je kamiennych zboczy. Sielankę przerwała nam kurtyna deszczu zbliżająca się od strony Gorganów. Prawie biegiem ruszyliśmy w stronę jeziorka. Tuż obok wodnej tafli w pierwszych strugach deszczu rozbiliśmy namiot. Rozpętała się prawdziwa majowa burza z ulewnym deszczem przechodzącym w grad. Zerwał się porywisty wiatr szarpiący namiotem tak mocno, że zaczęliśmy się obawiać, czy nie polecimy wraz z naszym przenośnym dachem w pobliską kosówkę. Nawałnica ustała pod wieczór. Pojawiło się zachodzące słońce w przejrzystym powietrzu tak bliskie, że wydawało się, że można po nie sięgnąć ręką. Poczuliśmy też cieplusieńki powiew wiatru. Nie było sensu iść dalej. Zapadła decyzja: zostajemy tutaj na noc.
Nad ranem lekki wiaterek ucichł i zapadła niesamowita cisza. Nie śpiewały nawet ptaki. Namiot spowiła tak gęsta mgła, że stojąc nie widzieliśmy własnych butów. Zniknęło Jeziorko Niesamowite, które wieczorem zostawiliśmy tuż za namiotem.
Podjęliśmy decyzję. Musimy przeczekać, bo nie sposób poruszać się w tak gęstym mleku. Ubrania stawały się ciężkie od wilgoci. Nie chciało się rozpalić ognisko, więc ostatnią konserwę popijaliśmy źródlaną, chłodną wodą.
Wiatr pojawił się nagle i niespodziewanie. Uderzy w namiot i mgłę, która go szczelnie otulała. Po kilku minutach przebijać się zaczęły ostre promienie porannego słońca i znowu jeziorko Niesamowite zagrało barwami. Opuszczaliśmy to zaczarowane miejsce niechętnie. Po ostrym podejściu zbliżamy się do szczytu najwyższej góry Ukrainy. Pogania nas znowu zmieniająca się pogoda i porywisty wiatr, który stracił letni charakter i zacina mroźnym powietrzem. Na szczycie tylko kilka chwil, bo i widok żaden, bo gnane wiatrem, niskie chmury przysłaniają świat. Pospieszani grzmotem zbliżającej się burzy gnamy w dół na południową stronę, gdzie dostrzegliśmy nitkę asfaltowej drogi wiodącej do Rachowa, uroczego miasteczka na Zakarpaciu. Dopadamy asfaltu w ostatniej chwili. Deszcz gęsty jak z prysznica zalewa okolicę. Na wprost nas jakiś zajazd z napisem w cyrylicy Kafe. Od paru godzin nic nie jedliśmy. Otwieramy drzwi zajazdu marząc o gorącej golonce, schabowym z ziemniaczkami i zapiekaną kapustką. Właściciel, kucharz i kelner w jednej osobie rozwiewa nasza marzenia: nie ma, nie ma – powtarza gdy składamy pospiesznie zamówienia. Poddajemy się i z nadzieją w głosie, pełni pokory pytamy – A co jest do jedzenia? – Nic – odpowiada uśmiechnięty Ukrainiec. Wczoraj było wesele i wszystko się skończyło. Została tylko horyłka! Nalać? – pyta – Nalać – odpowiadamy z rezygnacją, tłumacząc sobie, że wódka też jest kaloryczna.
– Wy Polacy ? – pyta właściciel. Potwierdzamy.
– To ja mam dla was niespodziankę…
Ihor, bo tak się przedstawił, otwiera szafę stojącą w rogu sali. Na górnej półce stary, lampowy telewizor. Na dolnej odtwarzacz wideo, który nawet w Polsce w tamtym czasie był rarytasem. Ze schowka poniżej wyciągnął kasetę i z rozmachem załadował do odtwarzacza. Nagle na ekranie pojawiła się postać w mundurze mówiąca po polsku. Przemówienia Jaruzelskiego ze stanu wojennego. Tego było ponad siły dla głodnych Polaków. Gospodarz natychmiast zauważył, że coś jest nie tak i wyłączył kasetę.
– Chciałem dobrze – tłumaczył ze skruchą – Wy nie lubicie generała a on stąd z Ukrainy ze śniatyńskiego rejonu. Tu mieszkali jego dziadkowie.
Po chwili zmienia temat i pyta co zamierzamy robić. Gdy się dowiaduje, że musimy dojechać do Stanisławowa, każe nam się pakować. Jedzie zaraz do Nadwórnej odwiedzić rodziną. Stamtąd do Stanisławowa niedaleko i kursują pociągi. Teraz patrzymy na naszego gospodarza jak na wybawcę.
W wysłużonej Niwie ciasno, ale nie zwracamy na to uwagi. Nie przeszkadza nam też jazda slalomem, gdy Ihor rozpaczliwie omija imponujące wyrwy w czymś co kiedyś było asfaltową drogą. W ramach rehabilitacji za wpadkę z przemówieniami Jaruzelskiego jesteśmy po królewsku podjęci kolacją przez rodzinę Ihora w Nadwórnej. Bardzo późno zawożą nas do niewielkiego hoteliku. Rankiem ruszamy pociągiem jadącym w ślimaczym tempie do Stanisławowa a później przez Lwów do Polski. Obiecujemy sobie, że wrócimy tu niebawem.
Huculi Werch – Jedno ze świąt Huculskich
Od opisanych przygód minęło sporo lat. Ukraina zmieniła się nie do poznania. Karpackie szlaki zostały odremontowane i oznakowane a drogi dojazdowe zamieniły się w wygodne, równe asfaltowe arterie. Doliny potoków i rzek obrosły prywatnymi kwaterami, zajazdami i ogromnymi, wielogwiazdkowymi hotelami ze świetną obsługą i jeszcze świetniejszą kuchnią. Nad brzegami Czeremoszu i Prutu powstały firmy świadczące usługi raftingowe. W zapomnienie odeszły kłopoty komunikacyjne. Ale pozostał sentyment i może trochę żalu, że na głównych szlakach Czarnohory zrobiło się tłoczno. Są jednak nadal w tych zaczarowanych górach miejsca nie odkryte, co stwierdzam naocznie każdego roku wracając najczęściej w Czarnohorę, Gorgany lub jeszcze nie odkrytą turystycznie Bukowinę.
Dzisiaj nad Czeremoszem i Prutem działają firmy raftingowe oferujące spływy kajakami i pontonami
Andrzej Klimczak
W opisywanej wyprawie z początku lat 90.tych udział wziął autor tekstu, dziennikarz Marek Jakubowicz oraz zmarły w tym roku podróżnik, Andrzej Śmiały
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!