Nie ma chyba, przynajmniej według podstawowych sposobów oglądu świata, takiego aspektu katastrofy smoleńskiej, który przez te ostatnie 8 lat nie zostałyby poruszony. Można, bez wielkiego ryzyka, przyjąć, że wskutek bolesnej doniosłości, wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. stały się jednym z elementów węzłowych naszej zbiorowej pamięci.
Zbiorowa pamięć to oczywiście jedno i ani na milimetr nie wycofuję się z tego sformułowania. Myślę jednak, że warto ową poruszoną wyżej węzłowość rozpisać na pewne etapy, które spowodowały, że Smoleńsk stał się czymś jeszcze – a mianowicie doświadczeniem metapolitycznym. Z pewnych względów – nie sposób o nich tutaj mówić – podane niżej ramy czasowe w dziejach walki o prawdę podane są w pewnym przybliżeniu.
- Smoleńsk – Kraków. Ten okres, trwający ok. tygodnia dzieli roztrzaskanie TU 15-M od pochówku pierwszej pary – Lecha i Marii Kaczyńskiej – w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów na Wawelu. Co do zasady – choć już wtedy medialne zaplecze III RP przystąpiło do ataku – opinia publiczna trwała w szoku i żałobie. Ten okres polsko-polskiej zgody był mniej więcej tak samo krótki, jak słynne „narodowe rekolekcje”, które nastały po śmierci Jana Pawła II. Dopaliły się szybko, jak zapałka i zniknęły.
- Kraków – Anodina. Drugi etap egzaminowania wypadku, lub też, jak kto woli – budowania kłamstwa – przypada na miesiące dzielące kwiecień 2010 roku i styczeń roku 2011, kiedy to szefowa rosyjskiej agendy pod nazwą Międzypaństwowy (to słowo brzmi dziś, jak obelga) Komitet Lotniczy ogłosiła bez mrugnięcia okiem, że zawiniła polska załoga, w tym pijany generał i nadpobudliwy prezydent, mający skłaniać wszystkich dookoła, by koniecznie wylądować w Smoleńsku.
- Anodina – Miller. Ten okres trwał niewiele, jakieś pół roku. Gdy rodzima opinia publiczna zobaczyła ludzi w mundurach polskich oficerów oraz cywilów na co dzień władających doskonałą polszczyzną, jak ci dokonują czegoś, co Antoni Macierewicz słusznie nazwał spolszczeniem raportu Anodiny – rząd Donalda Tuska powinien zostać zmieciony z powierzchni ziemi. Tak się jednak nie stało, ponieważ Polacy musieli dopiero zobaczyć słabość Europy w zderzeniu z napływem uchodźców.
- Miller – Berczyński. To chyba najdziwniejszy z omawianych podokresów. Z jednej strony ekipa Millera-Laska nie była w stanie – wobec mnożących się pytań – działać inaczej, niż reaktywnie, z drugiej strony, po zwycięstwie PiS-u jesienią w 2015 nowy zespół badający przyczyny katastrofy smoleńskiej nie doszedł do żadnych wiążących ustaleń, o których nie wiedzielibyśmy przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi.
Jest w tym wszystkim, jak wspomniałem, aspekt dzwonu bijącego na trwogę, ale i nadziei. Jak to rozmieć? Co do pierwszego – był to ostatni dzwonek przed wydaniem państwa polskiego na łaskę sił jej okalających (zewnętrznie i wewnętrznie). Ostatnim prezydentem cywilizowanego kraju, który zginął w tak tragicznych okolicznościach – jeśli mnie pamięć nie myli – był John F. Kennedy, ale to miało miejsce w roku 1963. Jeśli nie chcemy być krajem trzeciego świata, musimy z tej katastrofy wyciągnąć trwałe wnioski na przyszłość.
Po drugie zaś: to co stanowi o zagrożeniu, daje również nadzieję, chociaż będzie ona nosiła znaki przeciwne wobec pierwszego. To znaczy, o ile państwo udowodniło swoją teoretyczność 10 kwietnia, tak teraz ma szansę się zrehabilitować. Ale jest coś jeszcze. Pewnie mity – bez racjonalistycznej nagonki na to słowo – mają dla wspólnot politycznych znaczenie konstytutywne. I tak właśnie stało się w przypadku Smoleńska, który zogniskował dookoła siebie sieroty po dawnej „Solidarności”.
Jedno pozostaje wszakże pewne. Smoleńsk – pamiętamy! Pamiętajmy o Marii i Lechu Kaczyńskich i o wszystkich pozostałych 94 ofiarach największej tragedii w dziejach powojennej Polski.
Cześć Ich pamięci!
Dominik Szczęsny-Kostanecki
Redaktor naczelny
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!