Z frontu południowego
Zaraz za miastem Stanisławowem, po przejściu przez rzekę Dniestr przypuściliśmy atak na okopy austriackie, w których obsadzili się bolszewicy. Bezpośredni atak na tę fortecę byłby zupełnie niemożliwy, a skutki jego z naszej strony byłyby straszne w ludziach. Przez Dniestr był przerzucony tymczasowy most, który przypominał zwykłą kładkę o szerokości trzech, dwóch, a nawet jednej deski, położonych na kozłach. Aż strach było przechodzić po takim moście. Żołnierze szli przez most gęsiego, to znaczy jeden za drugim. Szliśmy szybko. Może we dwie godziny po wyładowaniu wojska z pociągu już przechodziliśmy rzekę i zaczynaliśmy atakować bolszewików.
W tym czasie wody Dniestru opadły i płynęły środkiem koryta rzecznego. Do tego stopnia, że jarem Dniestru, to jest między burtą a samą wodą można było maszerować. Dlatego też zaczęliśmy posuwać się prawie korytem Dniestru w dwie przeciwne strony, by okrążyć okopy i uderzyć na baciuchów z tyłu. Pomysł ten ślicznie się udał, bo nie straciliśmy ni jednego żołnierza, a nieprzyjaciel chcąc wymknąć się z naszego pierścienia, zostawił wiele maszynek i z duszą musiał uciekać. Stawił nam opór dopiero pod starym miastem Haliczem, na żyznej ziemi. Nasza 13-ka po okopaniu się odparła kilka ataków nieprzyjacielskich w ciągu dnia i nocy. Dziwna to jednak była tam wojna, gdyż my Polacy tak daleko lekceważyliśmy wroga, ufni w powodzenie, że kiedy huk strzelaniny ucichł, to w naszej 13-ce żołnierze rozbierali się i kąpali w wodzie zebranej w dołach wyrwanych przez bomby. Tego dnia kąpałem się i ja także oraz prałem chusteczki i bieliznę, którą niestety na drugi dzień musiałem mokrą dźwigać w plecaku. Po skończonym praniu tego dnia również napisałem list do koleżanki Szabłowskiej Eugenii, uczennicy seminarium pułtuskiego.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy naprzód i odtąd stale szliśmy bezustannie. Marsze odbywały się batalionami w pełnym szyku głównym traktem. Polacy maszerowali we dnie, a bolszewicy przeważnie uciekali nocą. I tak było: co my pod wieczór dogonimy baciuchów, zatrzymamy się, by odpocząć przez noc, a rano rozpoczynamy atak, to ich już nie ma i znów musimy gonić cały dzień, by pod wieczór być znów na ich tyłach. Doszło to tego, że cały 13-ty pp siadał na zabrane po drodze we wioskach podwody i z bronią naładowaną oraz gotową do strzału jechał po całych dniach. Żołnierze nawet narzekali na taki sposób walki, każdy wolałby siedzieć w okopach lub postać swój czas na wedecie, aniżeli te ciągłe forsowne marsze. W ten sposób przeszliśmy w ciągłym ataku od Stanisławowa przez Halicz, Podhajce, Tarnopol, Zasław, Szepetówkę, Ostropol i Lubar.
Ostatnią bitwę przed zawieszeniem broni 13-ka stoczyła pod Lubarem. Ta bitwa kosztowała nas drogo! Jeszcze krwawszą bitwę miała 13-ka niedaleko miasta Podhajce, zdaje się w pobliżu Złotej czy Zgniłej Lipy. Tam był ciekawy i dziwny wypadek. Oto mój drugi batalion, w którym byłem, posuwał się traktem pierwszy na przodzie, po bokach mając własne ubezpieczenie. Pierwszy batalion był gdzieś na prawo od nas, a trzeci batalion posuwał się za nami tym samym traktem w odległości może 8 do 10 km. Nasz II-gi batalion szedł pierwszy, przewędrował las spokojnie i nieprzyjaciela nie spotkał. Kiedy nadszedł III-ci batalion, to w lesie pod Podhajcami na tym samym gościńcu, po którym przed półtora godziną maszerowaliśmy, nagle napadli na nich kozacy i wycięli prawie cały batalion tak, że z 10-tej i 11-tej kompanii podobno pozostało przy życiu kilkunastu ludzi, którzy uciekli w las. Dziewiąta kompania ucierpiała najmniej, bo zdołała się rozpierzchnąć po lesie. Kozacy rozbiwszy III-ci batalion, zabrali jeńców, tabory i całą baterię armat podgórskich, nowo przydzielonych 13 pp, wreszcie gdzieś tak uszli, że myśmy ich nigdzie nie widzieli. Wprawdzie słyszeliśmy w tyle strzały, ale to się działo krótko i nasz p. kapitan Rój, wówczas dowódca 13 pp, sądził, że to na pewno nasi spotkali gdzieś kilku pozostałych maruderów bolszewickich zabłąkanych w lesie za nami. Kiedy krótka strzelanina ucichła pomaszerowaliśmy dalej, pozostawiając własnemu losowi nieszczęsny III-ci batalion. Zupełnie nie wiedzieliśmy, że tam na niego w tej chwili napadło podobno aż trzy pułki kawalerii bolszewickiej, która wpadła jak piorun niespodzianie i rąbała szablami.
Brak było łączności. Tu leży cała nasza wina. Za mało byliśmy ostrożni i pewni siebie. Tylko brak łączności między batalionami naszego 13 pp spowodował tę klęskę III-go batalionu. Tem bardziej, że teren tamtejszy dla kawalerii jest arcydoskonały, cała okolica usiana stromymi pagórkami, jarami, porośniętymi gdzieniegdzie dębowym laskiem. W takiej okolicy należy się zawsze liczyć z możliwością niespodziewanego ataku kawalerii. Oceniając sytuację po swojemu, sądzę, że nie byłoby klęski III-go batalionu 13-ki pod Podhajcami, gdyby wiedziały o napadzie I-szy i II-gi batalion i gdyby na czas pośpieszyły z pomocą. Uważam, iż przyczyną nieszczęścia był brak łączności. To należało przede wszystkim do dowódcy pułku.
Na Podolu i Wołyniu odnośnie terenu przeważają nierówności. Maszerowaliśmy ciągle albo pod górę albo z góry. Tak samo jest na Ukrainie. Początkowo uważałem, że o wiele łatwiej jest schodzić z góry w dół. Tymczasem jak przyszło mi stale schodzić i wchodzić, przekonałem się osobiście, że lepiej jest wchodzić pod górę. Schodzenie z góry jest bardziej męczące. Tamtejsza ludność przyzwyczajona do takiej podróży nie przejmuje się wiele tym, czy schodzi z góry, czy też wchodzi pod górę. A jak ładnie popatrzeć, gdy tamtejszy gospodarz zjeżdża z góry w swoje małe, krępe koniki! Jak konie umiejętnie idą! Schodzą wolno, a raczej suwają się jakby przysiadały na zadach, omal nie pękają naszelniki. Zjadą wolno nawet ze stromej góry. Nasze konie mazowieckie chybaby się pokaleczyły i pozabijały razem z furmanem. Prawda, że i uprząż jest do takiej jazdy przygotowana, przystosowana.
Wioski rozciągają się na zboczach tych pagórków dość duże, gdyż niektóre ciągną się i kilka wiorst. Domy tam są podobne do gniazd jaskółczych, gdyż podobnie jak one ulepione są z gliny zmieszanej ze słomą i nawozem, by się lepiej trzymała. Stodół nie mają, a zboże i siano układają na podwórzu w sterty, stogi i kopy. Obory i stajnie są pod jednym dachem z domami mieszkalnymi. Zboże młócą na podwórku i to najczęściej kobiety. Ziemi mają gospodarze niedużo. Ten gospodarz, co posiada trzy „dziesiatiny”, uważa się za bogacza. Wszędzie czarnoziem, na którym nawóz jest zbyteczny. Toteż składają nawóz na kupki przed domami, ten przez lato suszy się i potem służy jako opał. Ponieważ lasów tam nie ma, więc jako opał służy właśnie ten wysuszony nawóz i słoma.
Kuchni na Ukrainie nie ma, a tylko palą w piecach, jak u nas do chleba. Stawiają na gorącym trzonie w glinianych dzieżkach podobnych do urn „barabole” i inne pożywienie i tak gotują. Kobieta przyniesie snopek słomy, położy go na ziemi, rozwiąże i bierze garść słomy, zwija ją w twardy wiecheć, aby się dłużej palił i kładzie go na trzon pieca przy garnkach. W ten sposób gotują. Kartofli czyli baraboli nie obierają, a tylko je na pół upieką, na pół ugotują i tak wysypują na miski, zdejmują każdy ze swego skórkę i z kwaszonym ogórkiem smacznie zajadają. Kartofle z ogórkami i chleb z mlekiem, a także pierogi z byle czego są najczęstszym ich pokarmem. Łóżek nie mają. Sypiają wszyscy razem na „pieczkach”. Domek z zewnątrz i wewnątrz starają się zachować czysto. Co jakiś czas domek maszczą gliną i bielą wapnem oberwane i popękane miejsca. Wewnątrz ściany i obrazy przystrajają zielenią. Również dla piękna pod samym sufitem na desce stawiają cały szereg talerzy różnokolorowych.
Między Rusinami mieszka niemała ilość Polaków, którzy w niczym się nie różnią od Rusinów. Prawie w każdej wiosce jest cerkiew i to najczęściej nowa, w ostatnich latach stawiana. Polacy wszędzie mile witali nas i prosili Boga, by te części, zajęte przez nasze wojska, należały na zawsze do Polski. Uskarżali się, jak i cała ludność tamtejsza, że podczas obecności bolszewików nie mieli ani soli, ani zapałek, ani mydła i wiele innych najpotrzebniejszych artykułów pierwszej potrzeby. Zawsze mawiali: u Polaków wszystkiego jest pod dostatkiem i oczekiwali ich. A Polacy teraz szli wyczerpani ciągłym marszem, głodni, nie mogli nigdzie dogonić wroga, podobnie jak armia Napoleona w roku 1812.
Przez cały czas swego pobytu na froncie znajdowałem się zawsze w pierwszej linii ataku, zaś podczas ostatniej bitwy przy zdobywaniu miasta Lubara mój batalion drugi znalazł się w rezerwie. I okazało się, że tu było najniebezpieczniej. Tu o mało nie straciłem życia, jak wielu moich kolegów. Kule armatnie, bomby i szrapnele padały akurat po samej tyralierze rezerwy. Następnie maszynki, które podobno były ustawione na dzwonnicy w Lubarze, również siały gradem kul tylko po rezerwie, która stale musiała podążać i posuwać się naprzód za pierwszą linią. Okropnie jest patrzeć na umierających kolegów w polu, trafionych nieprzyjacielską kulą.
Najbardziej żałowałem mojego plutonowego nazwiskiem Morusa, który ugodzony jednocześnie trzema kulami: w szyję, piersi i głowę, zdołał jedynie wykrzyknąć ,,och!” i padł na wznak tuż przede mną, konwulsyjnie kopiąc nogami ziemię kilka razy i rozkładając szeroko ramiona. Z ręki wypadł mu karabin z nałożonym bagnetem, czapka spadła z głowy, a plecak wpadł pod głowę. Jeszcze nie skonał a już do niego przyczołgał się jeden z kolegów, a jego podwładny i ściągnął mu pierścień z palca i odpinał z ręki zegarek, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Gdy krzyknąłem na niego, to stawił mi się hardo i kazał być cicho. Tłumaczył, że będzie miał pamiątkę po panu plutonowym Morusie. Zaś jeśli on tego nie zabierze, zrobi to kto inny z żołnierzy, może zabitego wcale nie znajomy, więc jest lepiej, że on to zrobi. Na kule mało zważał. Ja na taką jego rację nic nie odpowiedziałem. Żal mi tylko było plutonowego Morusa, gdym patrzał na pianę, połączoną z krwią, wychodzącą z ust jego i tworzącą wspaniały bukiet około jego ust. On podobno był już trzecim bratem zabitym na wojnie. Pochodził z dość zamożnej rodziny. Ale nie czas było wówczas przyglądać się dalej konającemu, więc poszliśmy dalej atakować z tym większym zapałem, by baciuchom odpłacić za kolegów i pomścić ich śmierć. Skoro bolszewicy zostali wyparci z okopów, uciekali w popłochu do Lubara, a my za nimi, chwytaliśmy ich po polu i po wszystkich uliczkach w mieście.
Wtenczas wzięliśmy kilkudziesięcią [sic] jeńców z piechoty i kozaków. Nawet mogło być więcej niewolników, ale nasi żołnierze w szale wojennym zabijali i takich, którzy chcieli się poddać. Pamiętam jak u wylotu uliczki, od wschodniej strony Lubara bolszewicy widząc, że już są otoczeni ze wszystkich stron, rzucali karabiny, klękali na piachu, podnosili ręce w górę i wołali: „Panoczku, darujtie żytie! U mienia jest dietiei! Ja nie winowat!”. Ja i drugi taki był, że oszczędziliśmy ich, ale nadlecieli inni i topili w nich bagnety, bez żadnego skrupułu. Toteż pozostali widząc, że i ich czeka śmierć, w ostatniej chwili zrywali się jeszcze, chwytali z powrotem „swoju gwintowku” i w rozpaczy walczyli do upadłego. Zresztą, myśmy im tylko odpłacali za naszych pomordowanych kolegów. W ogóle na froncie w takiej bitwie żołnierz jest tylko rozjuszonym zwierzęciem. Pamięta tylko o jednym, że jeżeli on nie zabije swojego przeciwnika, to on jemu śmierć zgotuje.
Po bitwie w Lubarze, po dość krótkim odpoczynku w punkcie zbornym, gdzieś w środku miasta, nasza 5-ta kompania z dowódcą panem ppor. Poszepczyńskim wyruszyła dalej, by ścigać uciekających komunistów. Szliśmy tyralierą już przeszło dwie godziny i nigdzie nie było widać nieprzyjaciela. Pan ppor. Poszepczyński szedł pierwszy pośrodku tyraliery z rewolwerem naładowanym w jednej ręce, a ze szpicrutą w drugiej i tą ostatnią wskazywał nam kierunek marszu. Widoczny był dla całej 5-tej kompanii. Za nim szliśmy jak rodzina za ojcem i powtarzaliśmy jego ciche, ale stanowcze rozkazy. Ppor. Poszepczyński był bardzo dzielnym oficerem 13 pp, a my żołnierze jego kompanii bardzośmy go lubili.
Mieliśmy do niego zaufanie. I teraz idziemy z nim śmiało naprzód. Aż tu nagle po wyjściu z niedużego lasu widzimy przed sobą na wzgórzu masę żołnierzy w odległości może l km. Dowódca kompanii pan ppor. Poszepczyński był pewien, że to 36 pp, który miał mieć łączność z nami na prawym skrzydle. Bolszewicy zaś, oni to bowiem byli, myśleli na nas, że to są resztki ich rozbitków spod Lubara. I tak podeszliśmy do nich może na ćwierć kilometra. Nagle na lewym skrzydle dały się słyszeć strzały karabinowe. Ktoś już strzelał z naszej kompanii 5-tej. Pan ppor. Poszepczyński natychmiast rozkazuje mnie i kol. Mołdysiowi, staremu galileuszowi jeszcze z wojska austriackiego, abyśmy sprawdzili kto strzelał i do kogo. Mołdyś, którego zażerały wszy, jak na robactwo był już nieczuły, tak i na rozkaz reagował. Jednakowo. On chciał zginąć, jak często mawiał, a kule go oszczędzały. Poodparzał obie nogi i chodził wciąż boso, ale jak jaki sierota.
Zanim on zrozumiał rozkaz i po swojemu ruszył z miejsca, byłem już w połowie drogi do strzelającego. Przy lasku spotkałem pana kaprala Paciorka, który był jako ubezpieczenie na lewym skrzydle. On to właśnie strzelał do uciekających kilku kozaków, wyjeżdżających z lasu, w którym z powrotem utonęli. Po powrocie biegnę zmęczony, by zameldować panu ppor. Poszepczyńskiemu, wtem słyszę już z dala, jak przyciszonym głosem stary wiarus, sierżant sztabowy woła: „Panie poruczniku, cofajmy się, bo to bolszewicy”. Przystanął dowódca kompanii, zatrzymała się cała tyraliera nasza, a następnie na rozkaz podporucznika padła. On sam stał przez chwilę i lornetował. Dopadłem do niego i zaczynam mu meldować wiadomość od kaprala Paciorka, a on podporucznik lornetuje dalej, słucha mojego meldunku i jednocześnie rozkazuje mi „Padnij!”.
Byłem bardzo zmęczony biegiem, więc padłem z przyjemnością tuż obok pana porucznika, na czarną rolę. Oddychałem ciężko. Lecz nie poleżałem i minuty, gdy powtórnie słyszę głos sierżanta: „Panie poruczniku, korzystajmy z czasu i uciekajmy, bo żaden z nas nie wróci do pułku, bolszewików jest cała masa”. Teraz pan podporucznik Poszepczyński, który dotąd obserwował przez lornetkę, przekonał się osobiście, iż rzeczywiście są to bolszewicy i że jest ich bardzo dużo, więc zawołał rozkazująco: „Powstać! Wolno się cofać!”. Zelektryzował taki rozkaz całą kompanię. Wracamy! Jeszcze nie uszliśmy kilku kroków, a bolszewicy już puścili po tyralierze pierwsze salwy z maszynek. Byli widać przygotowani na nasze przyjęcie. Otworzyli ogień na nas. Teraz już nasza wiara wyrywa na dobre, a pan podporucznik za nami. Piorunem znaleźliśmy się w rowie przy gościńcu, który był w tyle o jakie trzy staja. Ppor. Poszepczyński rozkazuje: „Zatrzymać się w rowie! Padnij w rowie!”. Ale gdzież tam! Wiara wyrywa dalej i dalej. Część usłuchała rozkazu, padła w rowie czeka dalszego rozkazu. Większość zaś przesadziła rów i pędzi dalej w krzaki. My tu w rowie krzyczymy, że będziemy sami strzelać do uciekających, ale to nie pomaga. Uciekają dalej. Bolszewicy sieją po rowie i krzakach już gęsto. Dowódca kompanii widzi, że niedługo wszyscy uciekną, więc rozkazuje reszcie szybko się cofać. Teraz już każdy wieje jak może. I tak było, który był kulawy i w ataku szedł ostatni, teraz biegł pierwszy i wcale nie było znać, że on kuleje. Wyprzedzał wszystkich. Toteż zaraz za krzakami wszystko zmieszało się w kupę i jedni drugim przeszkadzali tylko w biegu. A nawet ci, co nosili maszynki, kłócili się z nami i wołali, że im należy się pierwszym uciekać. Tak uciekała pierwszy i ostatni raz 5-ta kompania II-go batalionu 13 pp.
Tymczasem ściemniało się. Bolszewicy już strzelali rzadziej. Z powodu szarówki i krzaków już nie widzieli nas. Teraz obawiamy się już tylko kawalerii. Ta jak nadleci, tak wyrąbie całą kompanię. Tym bardziej, że wszystko znalazło się w takiej kupie około pana podporucznika, że nie tylko biec, ale iść nie można było. Jakaś marna trwoga opanowała żołnierzy, że każdy chciał być w środku kupy. Wciąż oglądaliśmy się, czy nie jadą kozacy. Oni nie mogli nadjechać, bo tymczasem nadeszła gęsta mgła i pokryła całe pola. Ściemniło się. Noc nas uratowała. Pamiętam z całego mego pobytu, że tylko wtenczas raz jeden wyrywaliśmy, gdyż niepotrzebnie co prawda nasza kompania zrobiła ten wypad. Zaszła tu pomyłka, przez którą omal nie została stracona nasza 5-ta kompania II-go batalionu 13 pp.
W ataku oderwaliśmy się od pułku z powodu stracenia łączności. Pułk już zatrzymał się na oznaczonej linii. Myśmy atakowali dalej. W pułku widać zapomnieli o 5-tej kompanii, która, uniknąwszy rozbicia przez nieprzyjaciela, mogła być rozbita przez swoich. W powrotnej drodze do Lubara, późnym wieczorem, w wielkiej ciemności, choć oko wykol, natknęliśmy się na wedetę i placówkę 13 pp, który poczytał nas za nieprzyjaciela. I mamy wielkie szczęście, że w porę daliśmy się poznać wedecie. W przeciwnym razie jeden strzał wedety i placówki mógłby spowodować otwarcie ognia w całej 13-ce. Wtedy bylibyśmy zgubieni od swoich. Tego dnia, to jest 16 października 1920 roku, przekonałem się jak strasznie demoralizuje żołnierzy choćby najmniejszy odwrót, ucieczka.
W Lubarze zjedliśmy spóźnioną kolację i znów pomaszerowaliśmy naprzód. Marsz trwał całą noc. Nad ranem zatrzymaliśmy się w wiosce rozbudowanej na koloniach, a więc domy stały rzadko. Z tej wioski z wieczora poszli bolszewicy. Nocą był przymrozek i rankiem upadł pierwszy śnieg. Przysypał ziemię dość grubo. Spaliśmy w chałupie na podłodze, na słomie i jak zwykle od kilku miesięcy w umundurowaniu. Po przebudzeniu się pobiegłem na drugie podwórko po kawę, przyniosłem ją w menażce do mieszkania i jeszcze nie zdążyłem wypić, a tu słychać kilka strzałów w pobliżu.
Powstał alarm! Wszyscy chwyciliśmy za broń i byliśmy gotowi na pierwszy alarm, lecz po tych kilku strzałach wszystko ucichło we wiosce i my też wróciliśmy do mieszkania odpoczywać, wcale nie wiedząc, co się dzieje o ćwierć kilometra na drugim końcu wsi, gdzie stał trzeci batalion. Na trzeci batalion i teraz napadli kozacy niespodzianie i zabrali dziewiątą kompanię prawie bez strzału, którą zaskoczyli śpiącą w mieszkaniu i na górze, także kuchnię kompanii i dwie maszynki, stojące w podwórzu, a ich bez broni kozacy popędzili batami kłusem do okopów, znajdujących się tuż za laskiem na wzgórzu. Gdyby było dużo kawalerii naszej, bylibyśmy odbili ich, ale piechota nie mogła im już nic zrobić.
W takiej sytuacji nieszczęśliwy trzeci batalion znów stracił całą dziewiątą kompanię. Po tym co zaszło, cały 13-ty pułk piechoty, widząc się otoczonym prawie ze wszystkich stron, na rozkaz dowódcy pułku pana kapitana Roją, zaczął się wycofywać z wioski w kierunku zachodnim. Po opuszczeniu wioski, może na trzecim kilometrze, zatrzymaliśmy się na szerokim gościńcu, okopanym rowami. Zaczęliśmy odpoczywać batalionami po obu stronach traku [sic]. Wywnioskowałem, że dowódcy 13-go pułku panu kapitanowi Rojowi szkoda było tracić opuszczonej wioski. Stał na gościńcu, otoczony oficerami pułku i myślał. Tymczasem my żołnierze całej 13-ki obserwowaliśmy wojska sowieckie, zwłaszcza piechotę, która na niedalekim wzgórzu roiła się ponad okopami. Kozacy zaś, choć byli jeszcze daleko na horyzoncie, to wyraźnie było widać, że otaczają nas, galopują i będą chcieli znów urwać coś 13-stce.
Nasza kawaleria w sile jednego szwadronu była też przy nas. Niewielka to siła, ale i to dobre. Właśnie teraz, gdy cały 13 pp odpoczywał, 12-tu kawalerzystów naszych oderwało się od szwadronu, zjechało na prawo z gościńca, jechali z powrotem w stronę opuszczonej przez nas wioski, którą już zajęli bolszewicy. Widocznie otrzymali rozkaz zbadania mniej więcej, jaka ilość jest nieprzyjaciela. Ułani oddalają się od nas z każdą chwilą. Obserwujemy ich z zaciekawieniem. Wreszcie wjechali w olszynki i znikli nam z oczu. Nie było ich widać z pół godziny. Aż nagle widzimy ich uciekających z tej wioski, którą rano opuściliśmy, a za nimi prawie tuż pędzących kozaków, tak ze trzy setki. Czterech ostatnich ułanów naszych kozacy już dogonili, ścięli i pędzą za resztą dalej prosto na cały nasz 13-ty pułk piechoty. Na przedzie ułanów polskich jedzie zdaje się oficer, bodzie konia ostrogami, wali go batem. Pędzi co sił w koniu i jednocześnie wymachując batem, daje znam znać, abyśmy zabezpieczyli się od kawalerii. Widzimy to wszyscy wyraźnie. Zerwał się na rozkaz cały pułk i momentalnie ustawiliśmy się kompaniami gotowi do walki z nadjeżdżającą galopem kawalerią sowiecką. Pierwsze szeregi klękły i pochyliły karabiny z nałożonymi bagnetami, a drugie stały na lukach. Ja klęczałem na jednym kolanie i trzymałem karabin naładowany. Na razie obserwowaliśmy gonitwę kawalerii. Nie wolno nam było strzelać ze względu, iż wciąż jeszcze na przedzie uciekali nasi ułani. Niektórzy w 13-ce nie mogli już wytrzymać i strzelił ten i ów do kozaków. Wtedy oficerowie nasi walili lachami po łbach takich nieopanowanych gości. Każdy oficer stał przed swoją kompanią i krzyczał na nas: „Nie strzelać!”.
Tymczasem nam się tu ręce wprost paliły do takiej masy pędzących kozaków. Patrzyliśmy. Co to za śliczny obrazek! Kozacy z podniesionymi szablami, błyszczącymi migotliwie w blasku słonecznego ranka już doganiają naszych. Widzimy pierwszego z kozaków, jak dopędził już ostatniego ułana polskiego, zamierzył się na niego i ciął silnie. Lecz koń kozacki widać jeszcze nie zdołał należycie zbliżyć się do konia ułana, więc szabla cięła tylko powietrze i odwaliła koniowi część skóry około biodry [sic]. Nasz kawalerzysta zaś miał tyle przytomności i zimnej krwi, że po pierwszym cięciu kozaka obrócił się raptem, chwycił nabity sztucer i wypalił w samą pierś nieprzyjaciela, ten zwalił się z konia, pozostawiając nogę w strzemionach, a koń zaś natychmiast zawrócił ku swoim, wlokąc po ziemi swego pana.
Reszta kozaków pędziła dalej za naszymi ułanami. I gdyby kozacy mieli czasu jeszcze z jakie pięć minut, tak wyłapaliby wszystkich sześciu pozostałych ułanów. Jednak zapędzili się już tak blisko naszej trzynastki, że naszych ułanów uciekających gościńcem można było już ominąć, więc na dany rozkaz zatrajkotały nasze maszynki boczne i zaczęły siać popłoch w kozakach. Wszyscy pragnęliśmy strzelać, ale nie było rozkazu. Dowódcy wciąż zabraniali nam strzelać ze względu na naszych ułanów. Strzelały tylko maszynki pod rozkazami p. kapitana Szewczyka, którego uważaliśmy za najdzielniejszego oficera 13-ki. W tym czasie był dowódcą kompanii karabinów maszynowych. Kapitan Szewczyk ze swoją maszynką zawsze był postrachem dla bolszewików. Lubili go wszyscy żołnierze 13-ki i jednocześnie się go bali. Dla niego więc KKM [kompania karabinów maszynowych – red.] albo dzielnie wojowała albo jeszcze dzielniej śpiewała. W każdym natarciu, gdzie brał udział pan kpt. Szewczyk ze swoją maszynką, tam nigdy nie było strachu i szliśmy śmiało zawsze. I teraz skoro tylko szczęknęły jego maszynki, kozacy jakby na komendę raptem skręcili w lewo, zjechali w dolinę i pozeskakiwali z koni. Uciekli. Przez jakiś czas obserwowaliśmy uciekających kozaków i ich piechotę daleko na wzgórzu od naszego stanowiska na prawo. Przerwano ogień. Odpoczywaliśmy dalej.
Bolszewicy nas na razie nie czepiali. Jednak widać było, że się przegrupowują i będą chcieli uderzyć na nas. Widocznie nie mieli na tym odcinku artylerii, bo gdyby ona tam była, dla nas byłoby marnie. Wystarczyło wtedy puścić w naszą kupę z kilkadziesiąt pocisków, my na pewno rozlecielibyśmy się w popłochu, a kawaleria dokonałaby dzieła zniszczenia. Widać przeczuł to pan kpt. Szewczyk, bo słyszałem jak rozmawiał głośno z dowódcą pułku panem kpt. Rojem, radząc się cofać natychmiast. Reszta oficerów milczała. Pan kapitan Rój lornetował i dumał. Pan kpt. Szewczyk się niecierpliwił. Wreszcie pan kpt. Szewczyk już mówi głośno: „Panie kapitanie do diabła z tym marudzeniem! Korzystajmy z czasu i cofajmy się, bo nas okrążają i wyłapią nas jak myszy w pułapce”. Na to dowódca pułku: „Powoli, powoli panie kapitanie! Nie gorączkować się, będzie dobrze”. W ten sposób pod naciskiem i racją kapitana Szewczyka cały 13 pułk piechoty, widząc, że tych placówek nie utrzyma, powoli cofał się na zachód, lecz pod wieczór znów wyruszyliśmy zająć poprzednie stanowiska.
Po przybyciu do wioski, gdzie staliśmy rano tego dnia, cały pułk znowu odszedł gdzieś, z wyjątkiem naszej 5-tej kompanii. Była tak ciemna noc, że idąc jeden obok drugiego, nie widzieliśmy się. Koledzy szeptali między sobą, że pozostawiono nas tu chyba po to, byśmy zginęli. To odbierało nam jeszcze bardziej otuchę. Jednak rozkaz trzeba wypełnić. Po upływie może dwu godzin zauważyliśmy, że kozacy nas otaczają i tylko obawiają się uderzyć, gdyż jest ciemno. Więc prawie już okrążeni, jednak wycofaliśmy się jeszcze cało ku okopom do pułku. Tymczasem dowódca pułku pan kpt. Rój rozgniewał się na nas i znów z panem podporucznikiem Poszepczyńskim wysłał nas z powrotem zająć opuszczoną wioskę. Poszliśmy, lecz baciuchy już opuścili wioskę.
Na drugi dzień, to jest 17-go października 1920 r. wszyscy szliśmy naprzód przez cały dzień. Pod wieczór znów 13 pp zatrzymał się na obranych stanowiskach, a nasza 5-ta kompania, nie wiem dlaczego, znów otrzymała rozkaz pójść dalej i zająć pewną wioskę położoną o 12 km na przodzie, gdzie były wojska sowieckie. Należało nam zająć tę wioskę przed godziną 12-tą w nocy, bo o północy z 18 na 19 października zostało ogłoszone zawieszenie broni, więc po północy walk już nie można było prowadzić. Żołnierze w 5-tej kompanii szemrzą na dobre, że chyba dowódca pułku chce nas zgubić w ostatnich godzinach. Wiara już przedtem dowiedziała się o zawieszeniu broni i liczyła dni. Obliczaliśmy, że jak doczekamy 18 października w zdrowiu, to już każdy z nas może być pewny życia i czy prędzej czy później powrócimy do swych rodzinnych stron. Teraz 18 października każdy żołnierz liczy już godziny i minuty. Nasza 5-ta kompania po otrzymaniu tak szalonego rozkazu wzięła po drodze staruszka za przewodnika i poszła.
Noc była tak ciemna, że choć oko wykol. Przewodnik prowadził nas po różnych manowcach, po świeżo zaoranej roli, po rowach, bruzdach, krzakach i po mokrej łące. Śliśmy [sic] bardzo cicho. Cała kompania posuwała się jak nocne duchy. Każdy słyszał bicie swego serca i oddechy i sapania kolegi idącego obok. Szliśmy tak z pięć godzin, gotowi w każdej chwili uderzyć na baciuchów. Nareszcie dotarliśmy do wioski. Tu zatrzymaliśmy się, wysyłając szpicę na zwiady, czy w tych domach nie ma baciuchów. Szpica powróciwszy, oznajmiła, że w tych pierwszych dwu domach nie ma nikogo, ale gospodarz z jednego z tych domów powiedział, że dalej na wsi są i kozacy i piechota nieprzyjacielska. Ponieważ o godzinie 12-tej, to znaczy o północy jest zawieszenie broni, więc już nie obawialiśmy się napadu jutro.
Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, była godzina trzecia po północy. Okna zasłoniliśmy płachtami, płaszczami i kocami. Zapalono świecę, Żołnierze pokładli się do snu na podłodze i na górze, a pan ppor. Poszepczyński wziął papier i ołówek i zaczął pisać co następuje: „O godzinie 11 wieczorem 18-go października 1920 r. 5-ta kompania zajęła wioskę taką to. O godzinie 11-tej stał na posterunku szeregowiec ten, o godz. 12 ten, o godz. l ten, o godz. 2 ten i o godz. 3 stał…” – naprawdę nasz posterunek, gdyż dopiero o godzinie trzeciej zajęliśmy domy. Robił to widocznie dlatego, by jutro, jeżeli zajdzie potrzeba, pokazać, że słusznie jeszcze przed zawieszeniem broni zajęliśmy to miejsce. Następnie wydał rozkaz posterunkom, że teraz chociaż który i zobaczy bolszewików, to już nie wolno im strzelać do nich. Wolno się tylko bronić i krzywdy sobie nie dać uczynić. Reszta żołnierzy spała spokojnie do rana.
Rano 19 października, pomimo iż każdy był bardzo przemęczony i głodny, to jednak jakiś bardzo wesoły. Po śniadaniu stojąc na posterunku przed bramą, nagle zobaczyłem siedmiu kozaków, wyjeżdżających z olszyny i jadących prosto na naszą kompanię. Mimo woli podniosłem karabin i byłem gotowy do oddania strzału, lecz w tejże chwili przypomniałem sobie ostatni rozkaz i natychmiast zameldowałem panu ppor. Poszepczyńskiemu. Ten wybiegł z żołnierzami bez karabinów, tylko z bagnetami i wszyscy przyglądaliśmy się jadącym bolszewikom. Byli to sowieccy oficerowie z dowódcą dywizji, którzy w spokojny czas jechali do naszego dowództwa do miasta Lubara, by pogościć się wspólnie z naszymi. Przejechali swobodnie nic do nas nie mówiąc. O naszej 5-tej kompanii II-go batalionu dowódca pułku nic nie wiedział, gdyż do tej wioski, do której mieliśmy się udać i zająć ją nie dotarliśmy. Tam byli bolszewicy.
Po zawieszeniu broni
Dnia 19-go października, to jest w pierwszym dniu wolnym od walki, na skutek zawieszenia broni między Polską a Rosją Sowiecką, kuchnia naszej piątej kompanii, myśląc, że jesteśmy w miejscowości oznaczonej do zajęcia rozkazem dowódcy pułku, pojechała tam i po drodze zajechała do bolszewików. Ci zatrzymali ją, a ponieważ byli głodni, zjedli nasz obiad, kucharza poczęstowali papierosami i kazali mu jechać z powrotem do trzynastki. My byliśmy głodni. Po południu wybrałem się z kilkoma żołnierzami po domach za chlebem. W jednym domu spotkaliśmy 9-ciu bolszewików pijących mleko. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i ostatecznie poczęstowaliśmy się wzajemnie papierosami. Później ja powróciłem do kompanii, a moich pięciu kolegów udało się z nimi do następnej wioski na wódkę, którą zrabowali z Lubara. Koledzy ugościli się doskonale, wrócili podchmieleni, przynosząc ze sobą 7 butelek wódki, którą otrzymali za jedną parę butów zdobytych w Lubarze. W ogóle stosunek między nami a bolszewikami po zawieszeniu broni był przyjazny. Oni podobnie jak i my byliśmy bardzo radzi, że wojna ustała.
Tymczasem pan kapitan Rój, dowódca pułku, skoro się dowiedział, że nasza 5-ta kompania nie zajęła przed zawieszeniem broni wyznaczonej wioski, rozgniewał się mocno i na trzeci dzień po zawieszeniu broni, to znaczy 21 października rozkazał powtórnie nam iść i zająć wioskę, która leżała za nami już tylko na czwartym kilometrze, a w której stali bolszewicy. Poszło dwa plutony z dowódcą naszej kompanii panem ppor. Poszepczyńskim. Aczkolwiek byłem w drugim plutonie, to jednak nie poszedłem, bo w tym czasie zostałem wysłany przez dowódcę kompanii za łącznika do batalionu. Pozostał też trzeci pluton. Tymczasem, gdy zaszły do oznaczonej wioski oba plutony, bolszewicy mocno się zdziwili ich przybyciem, sądzili, że Polacy gotują im zdradę. Dlatego też bolszewicy zachowali ostrożność, otoczyli z bronią w ręku oba nasze plutony 5-tej kompanii i zażądali, aby się poddały. Dowódca kompanii pan ppor. Poszepczyński, nie widząc innego wyjścia z sytuacji jaka się wytworzyła, rozkazał żołnierzom złożyć w kozły broń i dobrowolnie oddać bagnety z pasami. Wówczas bolszewicy bezbronnych rozebrali do bielizny, zapędzili do stodoły, dali im swoje bolszewickie łachmany z robactwem i zamknęli pod strażą. W ten sposób dowódca pułku pan kapitan Rój wywarł swą złość na 5-tej kompanii.
Następnego dnia sam dowódca pułku z dowódcą batalionu jeździli do bolszewików, prosząc, by wypuścili żołnierzy 5-tej kompanii. Obaj starali się wytłumaczyć bolszewikom, że zaszła tu pomyłka. Tymczasem co innego mówił dowódca pułku, a co innego dowódca kompanii. W rezultacie tych pertraktacji nieszczęsnej 5-tej kompanii od razu nie wypuszczono z niewoli. Została ona uwolniona dopiero w trzy tygodnie później, kiedy mnie już nie było w kompanii, gdyż jako ochotnik razem z wielu innymi kolegami zostałem zwolniony do cywila, do domu, by wstąpić znowu do Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Koedukacyjnego w Pułtusku.
Przy odkomenderowaniu nas z kompanii, a nawet wszystkich z pułku ochotników, zostało zabrane nam nasze umundurowanie, w miejsce którego otrzymaliśmy same łachy, najgorsze jakie zebrali po kompaniach w 13-ce i to nam dali na drogę. Kazali nam iść do odległej stacji Lachowce. W ten sposób pożegnałem 5-tą kompanię na zawsze…
Z 13 pułku piechoty zwolniono wtedy ochotników około stu ludzi. Wracaliśmy piechotą z frontu przez Szepetówkę, Zasław, Kłębówkę aż do stacji w Lachowcach. Czasami poszykowała się nam po drodze furmanka. Szliśmy przez trzy dni. Dziwny to był marsz. Byliśmy podobni raczej do dziadów, niż do żołnierzy, wszystko wędrowało w łachmanach. Wielu nas ochotników wracało na bosaka. Bosaki szli najszybciej. Reszta nie mając własnych butów, dreptała i przykuliwała całą drogę, gdyż szła albo w ciasnych albo za dużych, a zawsze w dziurawych resztkach obuwia.
Sam dostałem i miałem kamasze jakie takie, ale za wielkie, w których ścierałem nogi. Zamiast onuc, miałem jedną skarpetkę białą, damską, sięgającą mi za kolana, a drugą ciemną, krótką. Dostałem spodnie z urwaną nogawicą, a w nich i niezłym mundurze było dużo ruchliwej piechoty. To obce robactwo więcej mi dokuczyło przez te ostatnie dni marszu, na kolei i w Cytadeli do czasu zupełnego uwolnienia do cywila (przez dwa tygodnie), niż przez pierwsze trzy miesiące. Ostatecznie całą swoją biedę w podróży okryłem wełnianym dywanem w kwiaty, który zafasowałem w Szepetówce w sklepie żydowskim i tak maszerowałem, a następnie jechałem aż do Cytadeli. Zaraz po opuszczeniu pułku raptem uczuliśmy się wolni, swobodni, weseli. Każdy szedł jak chciał, śpiewał na całe gardło i dokazywał. Chyba najweselsi byli lwowianie. Śpiewaliśmy, a raczej darliśmy się przez całą drogę. Czasami pędziliśmy biegiem, aby dalej, aby prędzej do domu. Z Lachowiec jechaliśmy koleją przez Równo do Lwowa.
We Lwowie zatrzymaliśmy się na jeden dzień. Przez ten czas zwiedzaliśmy miasto. Ze Lwowa jechaliśmy przez Lublin, Dęblin, Zajerzerze do Warszawy. W Cytadeli oczekiwaliśmy na papiery ewidencyjne około dwóch tygodni, to znaczy czekaliśmy na zupełne zwolnienie nas z szeregów wojska polskiego, by w cywilu móc jak najrychlej zasiąść na ławie szkolnej razem z kolegami i koleżankami. Tymczasem trzymano nas wciąż i pędzono do pracy fizycznej. Wynosiliśmy gruz z koszar, zamiataliśmy sale, zmywali podłogi, w ogóle doprowadzaliśmy do porządku i czystości zniszczone koszary. Taki to odpoczynek czekał nas ochotników powracających z frontu. Ogólnie uważaliśmy tę pracę za ujmę dla siebie. Wszak byliśmy żołnierzami, ochotnikami i wracaliśmy z pola walki, gdzie przez kilka miesięcy wiele nacierpieliśmy się głodu, trudu, niewygód, odnieśli tyle ran i co nas obecnie napawało dumą, że wszystko złe przetrzymaliśmy mężnie.
Czuliśmy się bohaterami wojny polsko-bolszewickiej zakończonej dla nas zwycięstwem. Wreszcie i niemiła robota w Cytadeli skończyła się. Wydano nam papiery i opuściliśmy kochaną Cytadelę, a z nią Warszawę. Po przyjeździe do Pułtuska, zameldowałem się w swoim RKU [Rejonowa Komenda Uzupełnień – red.], gdzie złożyłem to szlachetne, choć bardzo zniszczone umundurowanie wojskowe, ubrałem się we własne cywilne i pożegnałem raz na zawsze służbę wojskową jako ochotnik 1920 r. Mniej więcej w powyższy sposób odbyła się i zakończyła moja wojaczka z bolszewikami w 5-tej kompanii II-go batalionu 13 pułku piechoty w 1920 roku.
Władysław Kocot, „Pamiętniki i korespondencja z lat 1920, 1939-1945”, opr. Radosław Lolo i Krzysztof Wiśniewski”, Archiwum Państwowe m. st. Warszawy, Oddział w Pułtusku, Pułtusk 2009
Opr. TB
fot. Polska kawaleria w 1920 r./Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!