Odwrót od granicy pruskiej
Gdy cała pierwsza armia polska dotarła do granicy pruskiej za Ostrołęką, przecięła odwrót wszystkim wojskom sowieckim, które atakowały Płock i były najdalej wysunięte na północny-zachód swojego frontu. Bolszewicy zmuszeni byli uciekać przez granicę do Prus. W ten sposób uniknęli niewoli polskiej i ostatecznej klęski. Gdy staliśmy na granicy, jeszcze spodziewaliśmy się ataku kawalerii sowieckiej od strony Przasnysza i Chorzel. Tymczasem bolszewicy byli już w Prusach.
Na granicy za Ostrołęką staliśmy 4 dni. Kiedy niebezpieczeństwo już nam nie groziło, wtenczas nasza I-sza armia otrzymała rozkaz przerzucenia się na front ukraiński. Zaraz też odmaszerowaliśmy ku Ostrołęce, a następnie do Kaczyn, gdzie bawiliśmy przez kilka dni. Przez ten czas moja 5-ta kompania była trzy razy u kąpieli w Ostrołęce. Łaźnia ta jest nieźle urządzona. Odmarsz nastąpił 31 sierpnia przez Ostrołękę, Różan, Szelków, Pułtusk, Zegrze i do Jabłonny. Pierwszego września nocleg wypadł dla mojej 5-tej kompanii 13 pp pod dowódcą [sic] pana ppor. Poszepczyńskiego w Nowym Szelkowie, a 2 września około godziny 11-tej rano maszerowaliśmy przez Pułtusk. Rano przed wymarszem z Szelkowa zapisywał służbowy ludzi na przepustkę do Pułtuska na kilka godzin. Kto z żołnierzy się zgłosił do raportu, ten przepustkę otrzymał. Ponieważ stałem rano na posterunku, więc się nie zgłaszałem o przepustkę i później takowej nie otrzymałem.
Przykro mi było, gdym patrzył za odchodzącymi kolegami i nie mogłem pójść z nimi do Pułtuska. Wszak i ja miałem w Pułtusku wiele osób i bliskich i drogich memu sercu. Musiałem pozostać w kompanii. Dlatego też cała droga od Szelkowa do Pułtuska i przez miasto była mi jedną męczarnią. I im bliżej był Pułtusk, tym większy niepokój wzrastał w mojej duszy. Wreszcie zbliżamy się już do Świętego Krzyża. Już z oddali ujrzałem idące naprzeciw nam gimnazistki [sic] z kwiatami w ręku, które wzrokiem wyszukiwały braci, kolegów i znajomych w szeregu, a na powitanie rzucały na nich pęki kwiatów. Za chwilę zobaczyły i mnie, poznały, rzuciły wiązankę kwiatów i głośno i mile pozdrowiły. Ja, będąc pod wielkim wrażeniem tej chwili, nie mogłem słowa wymówić. Na odpowiedź skłoniłem się tylko i pomaszerowałem dalej…
Wreszcie na wprost cmentarza cały 13-ty pułk zatrzymał się i był półgodzinny odpoczynek. Gdy siadłem nad rowem, czułem, że coś rozsadza mi piersi i jakaś siła pcha mię naprzód, ku miastu, w którym posiadam tyle wspomnień miłych, może najmilszych z minionych dni mojej młodości. Nie mogę usiedzieć na rowie. Wstaję, proszę do pomocy pana ppor. Poszepczyńskiego, dowódcę mojej 5-tej kompanii i idziemy do dowódcy II-go batalionu p. kapitana Herconia, aby u niego wyjednać przepustkę do miasta dla mnie. Pan ppor. Poszepczyński poparł moją prośbę. Pan kapitan, człowiek zda się ludzki, nie dał się długo prosić, bo po wysłuchaniu mojej prośby, sam zwraca się do mnie i prosi mnie o zwolnienie dla siebie. A ponieważ pana kapitana nie zwolniłem, więc też i on odprawił mnie z niczym do kompanii.
Teraz już ostatecznie pogodziłem się z rozkazem, siadłem na rowie i odpoczywałem wśród swoich kolegów. Ten odpoczynek był dla mnie najboleśniejszy, ponieważ byłem tak blisko swoich, a nie mogłem być razem z nimi. Następnie bardzo przykro mi było, że na spotkanie wojska wyszły tylko gimnazistki, a z seminarzystek nie była żadna, które tak pragnąłem widzieć jako koleżanki z ławy szkolnej. Wreszcie myśli moje rozproszył donośny głos dowódcy pułku swoim: „powstać! maszerować!”. Już idziemy. Przechodząc ulicą Tadeusza Kościuszki starałem się wszystko zobaczyć i wszystko powitać. Patrząc na szkołę, staram się wzrokiem przebić ściany muru, by tam wewnątrz ujrzeć ławki, na których siedziałem, tablicę, na której pisałem, a najważniejsza ujrzeć kolegów i koleżanki oraz nauczycieli albo choć cienie po nich pozostałe na ich miejscach.
Wtem w przedsionku seminaryjnego budynku ukazała się głowa, pokryta srebrnym włosem, a za nią wysunęła się cała drobna postać mojej wychowawczyni pani Julii Rosnowskiej. Czcigodna ta staruszka widać przeczuwała, że tędy będą powracać z frontu jej wychowankowie, więc stanęła w progu i wzrokiem starała się ich wyszukać. Gdym nadszedł nad nią, skierowała na mnie swój wzrok, ja się ukłoniłem, zdjąwszy nawet czapkę, zapominając zupełnie, że jestem w szeregu wojska polskiego. I o dziwo! Przecież patrzyła na mnie, sam to widziałem, a jednak się nie odkłoniła. Chciałem krzyknąć, lecz nie mogłem. Dalej, jakby dla spotęgowania uczuć obok pani Rosnowskiej ukazała się druga nauczycielka pani Zubelewicz Antonina, matematyczka z filiżanką w ręku, w której coś mieszała łyżeczką. Musiało być w tej filiżance coś smacznego, bo zapach jaki z niej uderzył, czułem jeszcze po wyjściu z miasta.
Tak przemaszerowałem przez Pułtusk, którego ulice jeszcze były zasłane słomą i śmieciami, nic się nie dowiedziawszy o tutejszym życiu, które mię tak bardzo interesowało. Coś niecoś dowiedziałem się dopiero od kolegów, którzy byli w mieście za przepustką. Tego dnia uszliśmy 25 km. Zatrzymaliśmy się w Jabłonnie. W czasie postoju w Jabłonnie jeden z kolegów-żołnierzy zachorował na ciekawą chorobę. Oto w ciągu kilku godzin raptem wystąpiły na niego bąble wielkości gołębich jajek na całym ciele. Chłopak darł się wniebogłosy z bólu i wył jak zwierzę. Tak bardzo cierpiał, że prawie oszalały skamłał nas, abyśmy go dobili. Naturalnie nikt tego nie uczynił, choć szczerze mu wszyscy współczuli. Przywołany doktor wojskowy orzekł, że zanadto się obżarł. Zupełnie go nie ratował. Po kilku dniach żołnierz wrócił do zdrowia. Nazwy choroby nie znam. Miała to być choroba żołądkowa. W kilka dni później wsiedliśmy do pociągu w Jabłonnie i rozpoczęła się jazda koleją.
Podróż koleją
Z Jabłonny jechaliśmy przez Warszawę, Żyrardów, Piotrków, Częstochowę, Kraków, Drohobycz, Bochnię i Stanisławów. Cały pułk wysiadł w Stanisławowie. W czasie tej podróży po południowej części Polski zwiedziłem wiele cudnych okolic i dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Dojeżdżając do Częstochowy, już z dala widziałem klasztor Jasnej Góry. A im bliżej jesteś miasta, tym więcej i częściej spotykasz pobożnych pielgrzymów, którzy ciągną z najdalszych okolic, zakątka Polski do tego miejsca cudami wsławionego, by tu podziękować Najświętszej Marii Pannie za szczęśliwe ocalenie kraju przed wrogiem. W Krakowie rzeka Wisła zdaje się być odmienna niż gdzie indziej. Jej fale niegdyś w tym miejscu pochłonęły Wandę, naszą królewnę. Kraków o wąskich ulicach, zbudowany na wzór miast średniowiecznych zda się dumać o przeszłości.
Od Krakowa do Stanisławowa po prawej stronie toru kolejowego ciągnie się cały łańcuch górski i wyżyn południowych z milionem mniejszych i większych garbów oraz zapadłości. Wszystko to jest pokryte sosną i krzewami, a tylko gdzieniegdzie widać nagi czub zwietrzałej skały oraz kawałki pól uprawnych. Również leżą gęsto usiane, ciche wioski na pochyłościach. Gdzieś daleko, daleko widać, jak łańcuch górski wspina się wysoko i swym czołem pruje chmury. I tam to właśnie, gdzie się te szczyty górskie zlewają z chmurami, tam jest naturalna granica naszej Ojczyzny. Ach, cudna jest ta część południowa Polski! Szczególnie rankiem i pod wieczór, kiedy to w oddali hen można widzieć jak przez mgłę kontur zarysowujących się Tatr!!! Gdyby to widział miłośnik i wielbiciel piękna, to na pewno uznałby tę część Europy za najcudniejszą, a jeśliby to był poeta, wygłosiłby rymy. Lecz szary żołnierz, wyczerpany fizycznie, znużony nie może tego piękna oddać i mija obojętnie najciekawsze krainy naszej Matki-Polski.
Nareszcie chłodnym rankiem stanęliśmy w Stanisławowie. Było nam szalenie zimno. Przeważnie bosakom dało się we znaki, między którymi i ja byłem. Tem bardziej odczuwałem zimno w nogach, że nie byłem do tego przyzwyczajony. A jednak musiałem maszerować boso. Stało się to tak. Jeden mój kolega z sekcji, starszy szeregowiec nazwiskiem Synowiec z Krakowa służył już ósmy rok w wojsku, a jeszcze nie był ni razu u rodziców na urlopie. Synowiec dawniej służył w armii austriackiej. Teraz w przejeździe przez Kraków chciał wstąpić do rodziców, ale był boso. Prosił kilku kolegów o buty, lecz ci mu odmówili. Poprosił w końcu mnie i dałem mu, jednak pod warunkiem, że za pół godziny zwróci mi kamasze. Poszedł. Tymczasem upłynęło pół godziny, potem cała godzina, a Synowca z kamaszami nie ma. Już i pociąg z nami odszedł, a Synowiec pozostał w Krakowie. Dlatego też całą podróż z Krakowa do Stanisławowa odbyłem boso. W pociągu dokuczało mi zimno w nogi. Byłem zły na Synowca za to, że mię tak wykiwał. Postanowiłem go zwymyślać, a nawet pobić jeśliby się dało.
W Stanisławowie w dwie godziny po przyjeździe szliśmy przez miasto, ja boso; co prawda to bosaków było prawie pół kompanii. Za Stanisławowem do ataku szedłem również boso, bo dopiero na 3-ci dzień Synowiec zwrócił mi kamasze. On też wielkich korzyści z moich butów nie miał, bo okazały się za małe. Chodził też boso, a kamasze nosił na plecach. Oddał mi je w chwili, gdy w pewnej wiosce, po jej zajęciu, szykowałem się wieczorem do spania pod stogiem siana. Przygotowałem już dziurę w stogu i miałem przez noc wygrzewać swoje zimne nogi. Na widok kamaszów nie tylko nie zwymyślałem Synowca, ale byłbym go rad nawet ucałować z radości. Skorzystałem jeszcze tyle, że od matki przyniósł mi nowe onuce. Po włożeniu kamaszów na nogi byłem tak wesoły i czułem się tak silny, że teraz już nie bałem się całego wojska sowieckiego. Noc przespałem spokojnie.
Władysław Kocot, „Pamiętniki i korespondencja z lat 1920, 1939-1945”, opr. Radosław Lolo i Krzysztof Wiśniewski”, Archiwum Państwowe m. st. Warszawy, Oddział w Pułtusku, Pułtusk 2009
Opr. TB,
fot. Odprawa oficerów Wojska Polskiego na froncie południowym, 1920/domena publiczna
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!