15 sierpnia 1920 rok. Okopy
Już od najmłodszych lat, bo skoro tylko mogę zapamiętać, wiele czytałem książek o wojnie i słyszałem wprost od świadków naocznych, iż okopy w walce są najniebezpieczniejszym punktem. Każdy narzeka na okopy. Więc i ja dochodzę do okopów, a raczej skradam się z lękiem w towarzystwie setek świszczących kul ponad głową. Myślę sobie jednocześnie, iż w tych okopach musi być jeszcze straszniej, okropniej. Toteż szczególnie ci, którzy właśnie pierwszy raz znaleźli się w boju z wielką trwogą w duszy zbliżali się ku okopom. Tymczasem zaraz po wejściu do okopów przekonałem się osobiście, jak bardzo myliłem się co do ich okropności. Zamiast ujrzeć w nich coś strasznego, od razu odczułem w nich wszystko zbawienne, co tylko żołnierzowi w bitwie może być najbardziej potrzebne. Bo one przygarnęły zaraz od pierwszej chwili całą tyralierę żołnierzy w swoje ramiona i zabezpieczyły od gradu kul świszczących ponad okopami. Tu uczuliśmy się bezpieczni. Teraz już tylko słychać świst kul ponad okopami.
Stanąwszy na oznaczonym miejscu oczekiwaliśmy otwarcia ognia z naszej strony. Po krótkim oczekiwaniu wedeta [warta uniemożliwiająca przeciwnikowi niepostrzeżone wdarcia się do okopów – red.] dała znać swym wystrzałem, że nieprzyjaciel zbliża się, atakuje. W tejże chwili ściągnięto wedetę do okopów i każdy gotowy już do strzału. Czekamy na rozkaz. Kiedy bolszewicy byli już blisko, wtenczas dowódca krzyknął: „ognia, chłopcy!”. Na to hasło powietrze zadygotało i rozległ się huk wielki naszej pierwszej salwy. Za nią druga, trzecia, dziesiąta itd. I już na całej linii okopów słychać tylko jedną strzelaninę. Pomiędzy tymi strzałami słyszymy hukanie ręcznych karabinów, trajkotanie maszynek i miarowe wybuchy, podobne grzmotom, naszej artylerii.
Wielka ciemność jest przerywana i darta w strzępy przez jasny ogień. Walka wre na całym froncie. Bolszewicy atakują silnie, a my odpieramy ich jeszcze silniej. Lecz ja się dziwię i rozmawiam w duchu, dlaczego nie słychać strzałów bolszewickich? Zapomniałem o tym, że często nie słyszę dziesiątego strzału wypuszczonego przez siebie, z własnego karabinu. Wkrótce zorientowałem się i już wnioskowałem o mniejszym lub większym ataku z gry kul przelatujących ponad okopami. Właśnie i teraz po godzinnej strzelaninie można było łatwo odgadnąć, że nieprzyjaciel się cofa. Rzeczywiście bolszewicy byli odparci. Wtenczas następuje ogólna radość! Tylko żołnierzowi, który jest pierwszy raz w okopach, jest jakoś dziwnie, nieswojo, a nawet okropnie!
Ale z nas każdy przyswoił sobie prędko to życie w okopach, ponieważ tak wypadło, że co jeden młody żołnierz, to drugi stary wiarus siedzi w okopie. I jeśli taki stary zauważył, że który z młodych się lęka lub źle strzela, chybia, to szydzi sobie z niego, albo wprost klnie i krzyczy jak na swego poddanego. Poniekąd w okopach takie postępki wiarusów wpływają dodatnio na niedoświadczonych. Po odparciu ataku strzały powoli cichły, aż wreszcie zamilkły zupełnie na całej linii. Po wielkiej strzelaninie nastąpiła cisza grobowa niczym nie zakłócona. Reszta nocy zeszła nam w ten sam sposób, aż do rana. Podczas tej nocy aż dwa razy stałem na wedecie w Rembertowie pod Warszawą.
Atak odparty
Już strzały bolszewickie rzadziej świstają ponad naszymi głowami, już każdy z nas śmielej wygląda z okopów, a zuchwalsi nawet już stoją ponad okopami, skąd widać było o kilka stajań trzy tyralierki nieprzyjacielskie, czołgające się jako wąż w stronę swoich okopów. Na taki widok w żołnierzach powstaje wielka radość, trudna do opisania. Wszyscy wyskakują z okopów i każdy mierzy do swego bolszewika, aby jeszcze jednego baciucha zgładzić z tego świata. Toteż skoro nieprzyjaciel, do którego celowaliśmy, po wystrzale padnie, żołnierz celujący nie posiada się z radości. Zaciera ręce i mówi, chwaląc się przed innymi, iż choć jednego bolszewika to naprawdę ma na dobry uczynek, co z pewnością pisarze niebiescy już zapisali do swoich ksiąg, ten tak szlachetny uczynek. Nawet niejeden z nich myśli, że z tego względu dostąpi zupełnego odpustu.
Tymczasem nie wiadomo czy żołnierz naprawdę leży zabity, czy też może już o kilka kilometrów dalej odpoczywa wśród swoich. Jednak mimo wszystko, zwycięzca czasem rzekomo nadal jest dumny ze swego czynu. Inni, skoro kula karabinu nie dosięgnie baciuchów, przezywają ich, klną siarczyście, grożąc pięściami w stronę oddalających się nieprzyjaciół, dopóki nie znikną zupełnie na widnokręgu ich biało brudne koszule. A kiedy bolszewicy znikną zupełnie z oczu, wtedy żołnierze nasi skaczą z radości, skupiają się ponad okopami i żywo tłumaczą jedni drugim, jak to baciuchy ruskie szybko podchodzili pod nasze druty i okopy oraz jak jeszcze szybciej uciekali. Jednak na dany rozkaz wszyscy zdrowi i żywi wracamy na swoje stanowiska i warujemy dalej. Następuje znów złowroga cisza. Aż dziw bierze, że zaledwie kilka minut upłynęło od chwili, gdzie jeszcze ziemia drżała i dygotało powietrze od huku armat, bomb, karabinów i wrzasku, teraz wszystko ucichło nagle i wydaje się, że w całej okolicy nie ma żywej duszy. Tymczasem jest to chwila, kiedy atak nieprzyjacielski został odparty.
16 sierpnia 1920 r. Była niedziela. W mojej parafii w Gąsewie odbywał się odpust na świętego Wawrzyńca. Ważny to dzień dla mnie, gdyż rok rocznie sługiwałem tam tego dnia do Mszy Świętej. Dziś siedzę w okopach. Ogromna różnica. Tęsknię za domem, rodziną, wioską rodzinną Szczeglinem Poduchownym, kościołem i całą ludnością parafii i okolicą. Wszystko staje mi przed oczyma duszy. Rzeczywistość budzi mię. Siedzę od nocy w okopie. Już od samego rana bolszewicy niepokoili nas, a po południu o godz. trzeciej spróbowali pokosztować szczęścia i przypuścili atak ostateczny, myśląc, że uda się im przerwać nasze druty i okopy.
Lecz jakby na złość im, ani jeden żołnierz polski nie uciekł z placu boju, a tylko kilku zostało zabitych oraz kilkunastu rannych. Za to bolszewików padło kilkudziesięciu, których widziałem na własne oczy przy zbieraniu rannych po bitwie. W kilka minut po odparciu ataku wedeta nasza dopiero co wystawiona, znów dała wystrzał i zaalarmowała nas. Wszyscy zerwaliśmy się na nogi w okopach i poza drutami ujrzeliśmy bolszewika, który już rzucił karabin na ziemię, ręce podniósł do góry, dając znak, że chce przejść na naszą stronę. Na widok tego bolszewika żołnierze, jeszcze nie ochłonąwszy z gniewu, jaki się czuje do wroga, mimo woli chwycili za karabiny. Lecz w tej chwili zagrzmiał donośny głos dowódcy: „nie strzelać!”.
Wołamy bolszewika do nas, jemu się nie śpieszy. Widać, że chce się nam poddać, a boi się. Jeszcze chwilę waha się, ale gdy już kilku naszych skoczyło po niego za druty, rad nierad ze strachem już idzie dobrowolnie w niewolę. Wtem z dala nagle jakby z pod ziemi znów wyrastają bolszewicy i stają jak wryci na miejscu, gdzie który leżał. Z początku myśleliśmy, że to zdrada, lecz wkrótce przekonaliśmy się, że oni pozostali tu po to, aby być zabranymi do niewoli. Było ich kilkunastu. Teraz już więcej żołnierzy pobiegło z bronią po bolszewików, zachowując ciągle ostrożność, aby ich schwytać i przyprowadzić do naszych okopów.
Przy chwytaniu bolszewików widok był bardzo charakterystyczny. Mianowicie. Pomimo, że dlatego jedynie pozostali, aby cało dostać się do niewoli, to jednak kiedy nadeszła ta chwila, w której mieli się oddać w ręce nasze, widocznie sumienie wzdrygnęło się w nich i tak byli roztargnieni, prowadząc walkę wewnętrzną pod wpływem strachu, że niektórzy trzymając ręce do góry, kiedy już dochodzi do niego Polak, raptem opuszcza ręce, chwyta za karabin i chce uciekać. Lecz już było za późno! Jak wielkie kontrasty są w takiej chwili! Niewolnikom jest smutno, a zwycięzcom serca rosną z radości. Tak bywa po każdej bitwie.
Przez trzy dni z rzędu byliśmy napastowani nieustannie przez bolszewików, którzy z wielką pasją rzucali się na nasze okopy i nawzajem byli odbijani jak groch od ściany. Trzeciego dnia po południu (17 sierpnia 1920 r.) bolszewicy przypuścili najsilniejszy atak na naszym odcinku. Atakowali w liczbie siedmiu linii tyralierskich. Atak tak był gwałtowny i szybki, że przestrzeń dzieląca nasze okopy około czterech wiorst została przebyta przez nieprzyjaciół w przeciągu około 20 minut. Pierwsze dwie linie dochodziły już pod same druty nasze. Zdawało się nam, że już przerwą naszą linię okopów i żołnierzy i zostaniemy pokonani. Lecz na widok tych śmiałych baciuchów, skradających się tuż pod naszymi okopami, w żołnierzach budzi się złość szatańska i jeszcze z większą zaciekłością strzelają. W takiej robocie i w takiej pasji żołnierz wcale nie zważa na kule nieprzyjacielskie, a tylko bierze na muszkę bolszewika i pali w niego!
Ten wielki atak i silny trwał przeszło godzinę bez przerwy. Wtenczas sam wystrzeliłem ponad siedemset sztuk naboi i popaliłem sobie lewą rękę od rozpalonej lufy karabinu. Bolszewicy zostali odparci. My jako zwycięzcy byliśmy bardzo zadowoleni z siebie. Tego dnia pod wieczór, kiedy na Ciechanowie, Mławie, Przasnyszu, Makowie i Pułtusku nasze polskie wojska już przerwały linie bolszewickie wtedy i nasza 13-ka otrzymała rozkaz pójścia na wypad. Ponieważ mój drugi batalion już od trzech dni był w okopach bez przerwy, w ciągłym ogniu, przeto trzeci batalion robi wypad pierwszy.
Dotychczas wypady robili tylko bolszewicy, a od dzisiejszego dnia rozpoczynamy my ofensywę z polskiej strony. Toteż trzeci batalion skoro tylko wyszedł za nasze druty i jeszcze nie zdążył rozwinąć się w tyralierkę, już bolszewicy dostrzegli go i zaczęli siać serie ognia z maszynek po naszych żołnierzach. Momentalnie batalion padł na ziemię i począł się niepostrzeżenie posuwać naprzód. Ogień już wre w całej pełni. Zajęliśmy z rozkazu swoje miejsca w okopach, będąc gotowi do bitwy. Tymczasem słuchaliśmy świstu kul grających ponad naszymi okopami. Wtedy byliśmy podobni ludziom, którzy siedzą w domach i przysłuchują się okropnej burzy z piorunami, szalejącej na dworze.
A tymczasem zwycięski trzeci batalion 13-ki przerwał już trzy linie okopów bolszewickich i parł ich naprzód przeszło sześć wiorst. Kiedy już strzały ucichły i stopniowo się oddalały, myśmy wyszli ponad okopy. Byliśmy teraz zupełnie bezpieczni i swobodni. Korzystając z tej swobody, wybiegłem z innymi za druty kolczaste szukać rannych z 3-go batalionu. Na szczęście na moim odcinku nie było żadnego. Po drodze wstąpiłem do ogrodu, któremu dotychczas przyglądałem się tylko z daleka, nazbierałem jabłek pełne kieszenie, pełną furażerkę i z wielkim zadowoleniem wróciłem do okopów.
Niedługo powracał z wypadu cały trzeci batalion, ciągnąc za sobą 2 maszynki na kółkach, niosąc wiele ręcznych karabinów, rannych i pędząc przed sobą jeńców. Zobaczywszy maszynki bolszewickie od razu przypomniałem sobie taką maszynkę na kółkach, którą znalazłem w ogrodzie pod krzakiem agrestu czy porzeczek, wraz z całą wielką taśmą z nabojami i skrzynkami. Zacząłem już ją ciągnąć w stronę naszych okopów, ale te ładnie pachnące jabłka stały mi na przeszkodzie, no i to, że byłem bardzo głodny. Zostawiłem maszynkę, taśmy, skrzynki, naboje, a wziąłem jabłka, które po drodze chciwie zjadałem. Dopiero później po zjedzeniu ostatniego jabłka z kolegami, żałowałem za maszynkę. Lecieć po nią teraz było za późno. Spodziewaliśmy się nowego natarcia nieprzyjacielskiego wieczorem, który się zbliżał.
Trzeci batalion 13-ki po powrocie z wypadu miał zaledwie kilkunastu rannych. Ilu żołnierzy było zabitych, nie wiem. Na noc pozajmowaliśmy miejsca w okopach, każdy na swoim stanowisku. Czujność została podwojona. Wystawiono wedety tuż przed drutami. Oczekiwaliśmy natarcia bolszewików. Lecz noc z 17-go sierpnia na 18-tego sierpnia 1920 roku upłynęła nam spokojnie, tylko tu i ówdzie słychać było zmieniające się wedety co pół godziny. Tej nocy sam stałem na wedecie dwa razy. Ciekawe wrażenie miałem. Przez te pół godziny byłem już bardzo zmęczony. Najbardziej tępi się wzrok i słuch. W ciemną noc pracuje tylko słuch. Wzrokiem człowiek stara się przebić ciemności, ale nic nie widzi. Znów nasłuchuje. Człowiek pracować musi, bo wróg czyha na niego. Żołnierz bowiem stojący na wedecie, pomimo, że stoi krótko, to jednak tak jest zmęczony fizycznie i psychicznie, iż wzrok i słuch łudzą go. Na wedecie zapatrzony jesteś przed siebie, stoisz nieruchomo jak posąg kamienny, czuwasz, a często na drzewa, krzewy lub słup, myślisz, że to nieprzyjaciel skradający się. I im dłużej patrzysz się, tem widzisz wyraźniej ruszającą się postać. A kiedy krzakiem poruszy choćby maleńki wiaterek, to usłyszysz wyraźnie posuwającą się postać. Wtedy już niewiele wahając się, palisz z karabina [sic] w zdradzieckie miejsce.
W ten sposób swoi zaalarmowani. Natychmiast pędzi dowódca wedety. Sprawdza co jest. O ile rzeczywiście jest nieprzyjaciel, ściąga wedety, czyli czujki do okopów i rozpoczyna się bitwa. Często wskutek nagłego i niespodziewanego ataku nieprzyjaciela nie zdąży się ściągnąć czujki, czyli wedety. Wtedy ta ginie w krzyżowym ogniu, żołnierz na wedecie stojący znajduje się w najniebezpieczniejszym punkcie frontu. Przed sobą bezpośrednio ma tylko wroga i czuje śmierć każdej chwili. Czuwa więc w każdej chwili bez przerwy. Baczny i ostrożny na wszystko.
Pamiętam, pod Warszawą w Rembertowie jednej nocy świnia narobiła nam alarmu. Podeszła od strony nieprzyjacielskiej pod same druty i narobiła hałasu. Z jej przyczyny strzelanina trwała na całym odcinku frontu może dziesięć minut. Tysiące naboi poszło na marne. Lecz bezkarnie jej to nie uszło, gdyż poniosła śmierć od naszych kul.
Żołnierze byli zadowoleni z takiego nieprzyjaciela. Każdy otrzymał dodatkową porcję z zabitej świnki. Niektórzy wykrzykiwali, aby takich nieprzyjaciół było jak najwięcej. Na przyszły dzień to znaczy 18-go sierpnia opuściliśmy okopy i cała 13-ka poczęła ścigać uciekających w popłochu baciuchów. Cały dzień szliśmy naprzód bez żadnego oporu ze strony bolszewickiej. W ten sposób na całym froncie, poczynając od rzeki Wieprza, aż po Płock przez Warszawę, Modlin itd. nasze polskie wojska z rozkazu Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego rozpoczęły generalną ofensywę i zaczęły energicznie atakować znienawidzonych baciuchów. Nieprzyjaciel się cofał. Nareszcie pękł pierścień bolszewicki pod udrzeniem polskich bagnetów. Struchlały dzikie hordy najeźdźców pod obuchem wojsk polskich i w przerażeniu poczęły uciekać w popłochu.
Pościg
Bolszewicy tak szybko uciekali, że nie można było ich dognać. Najwięcej ścierał się z nimi patrol. Cały dzień 18 sierpnia i cała noc na 19 sierpnia upłynęły nam na ciągłym, forsownym marszu. Przypuszczam, że nocą zapewne posuwaliśmy się wzdłuż frontu, bo szliśmy dosyć śmiało tak, iż rano stanęliśmy w Wyszkowie, gdzie już bolszewicy byli wyrzuceni. Po przebyciu drogi z Rembertowa do Wyszkowa byliśmy bardzo zmęczeni tak długim marszem. Osobiście byłem tak mocno strudzony i wyczerpany z sił, iż mało zwracałem uwagi na miasto. Moja 5-ta kompania drugiego batalionu 13 pp zatrzymała się w rynku na pół godziny i tu na śniadanie była wydana kawa, lecz bez chleba, której nawet nie brałem, gdyż tak bardzo byłem zmęczony. Zmęczenie przemogło głód.
Jednak, gdy koledzy zaczęli fasować po sklepach żywność i co się dało, zwłaszcza w sklepach żydowskich, przeważnie opuszczonych przez właścicieli, wstałem z trudem i wlazłem do pierwszego lepszego kramika. Zastałem tam niemal wszystko już przerzucone przez wcześniejszych gości kolegów, a może niedawno zbiegłych bolszewików. Ostatecznie wyszperałem jeszcze gdzieś na dolnej półce dwa okrągłe pudełka z landrynkami. Zabrałem oba i uradowany ze zdobyczy wróciłem na swoje miejsce.
Otworzywszy pierwsze pudełko zacząłem chrupać dość zakurzone cukierki i dzielić się nimi z kolegami. Wkrótce rozdałem wszystkie landrynki z pierwszego pudełka. Sobie zostawiłem tylko te, co już albo zjadłem albo jeszcze miałem w ustach. Byłem pewny, że w drugim pudełku, podobnym do pierwszego też są cukierki. Tymczasem srodze się omyliłem. W drugim pudełku były pierścionki! Akurat takie same pierścionki, którymi handlują po odpustach kataryniarze. Co to kręcąc wściekle piskliwą katarynką, wołają do myszki, morskiej świnki, czy papugi: „Lorcia dla tej pani jednego, a dużego pierścionka”. Pełne pudło drucianych czy miedzianych obrączek! Roześmiała się wiara na widok pierścieni i ze mnie, że nie jem landrynek. Rozgniewany taką omyłką rozsiałem na bruku pierścionki, sygnety, zabierając sobie tylko trzy garście na pamiątkę. Wybrałem największe, które wkrótce sczerniały na żelazo.
Po kawie kompania zrolowała płaszcze i ulicą Białostocką wyszliśmy na szosę do Ostrowi. Maszerowaliśmy krótko. Cały batalion musiał rozwinąć się w tyralierę, gdyż zaraz za pierwszym laskiem od Wyszkowa napotkaliśmy w okopach niedaleko wioski całą tyralierę bolszewików. Zdążyliśmy się rozwinąć do ataku i ujść ze dwa staja drogi naprzód, a już bolszewicy otworzyli silny ogień z ręcznych karabinów i maszynek. Wtenczas na dany rozkaz cały batalion padł na ziemię i z wielką zręcznością węża czołgającego się naprzód, posuwaliśmy się ku okopom bolszewickim. Była może godzina jedenasta i pół w południe. Słonko dochodziło szczytu kulminacyjnego i grzało silnie. Z nas żołnierzy pot lał się kroplami po całym ciele. Trudno było oddychać, tak wielki był upał. I pomimo fizycznego wyczerpania po tak długim marszu i z głodu, jeszcze mieliśmy tyle sił, aby się podnosić, biec naprzód i znowu padać. Do tego byliśmy odpychani setkami kul karabinowych i armatnich. Artyleria bolszewicka tu była czynna i wyrządziła nam niemałe szkody. Im bliżej byliśmy okopów, tem większym ogniem byliśmy napastowani. Z naszej strony początkowo mało było ognia, gdyż stale się podciągając ku okopom, staraliśmy się tylko posuwać jak najszybciej. Stosownie do rozkazu podawanego stale z ust do ust przez żołnierzy w tyralierze nałożyliśmy już bagnet na broń. Ja jeden tylko nie mogłem nałożyć bagnetu, gdyż karabin miałem francuski, a bagnet austriacki czy niemiecki. Nie pasował. Toteż w ciągu całych 3 miesięcy pobytu na froncie, w ciągłym ataku, zawsze na każdy rozkaz dowódcy: „bagnet na broń, podaj dalej”, mimo woli chwytałem za bagnet i starałem się go nałożyć na karabin. Zawsze bez skutku. Zdenerwowany szybko wkładałem bagnet do pochwy z powrotem. W to miejsce kładłem, czyli ładowałem do karabina po 5 naboi z łódką, a szóstą w lufę i tak atakowałem zawsze. Postanowiłem, że zanim zostanę zakłuty przez bagnet bolszewicki, to choć jednego czy dwóch, ilu się poszczęści, muszę wpierw zastrzelić przygotowanymi kulami. Zawsze miałem tę wiarę. Muszę tu jednak stwierdzić, że takie niepasowanie bagnetu i karabina dla mnie zawsze było nie tylko niemiłe, ale nawet okropne. Zdaje się tak niewielkie niedociągnięcie w posiadanej broni, a tak wiele kosztowało mię zdrowia i tyle strachu nabawiło mi w czasie każdego ataku na bagnety.
I teraz podczołgaliśmy się z nałożonymi bagnetami (prócz mnie) tuż pod okopy. Lada chwila krzykniemy „ura!”, „ura!”. Przy tym posuwaniu ani na krok nie odstąpiły od żołnierza jego frontowe towarzyszki – kule. Toteż wielu żołnierzy wzięły one w swe objęcia na zawsze, a jeszcze więcej chwilowym pocałunkiem. W czasie tego ataku na okopy bolszewika za Wyszkowem został zabiły przez pocisk nieprzyjacielski sam dowódca naszego batalionu pan major „Białowąs” (właściwego nazwiska nie znam). Szkoda mi było dzielnego pana majora! Żołnierze wołali przez podaj dalej długo: „Sanitet! Natychmiast na lewe skrzydło”! A w końcu: „Sanitet! Na lewe skrzydło do pana majora”! W jakiś czas znów nowe wołanie: „Sanitet! Na lewe skrzydło, bo i dowódca 5. kompanii pan kpt. Truszkowski ranny wzywa pomocy!. Podać dalej!”. Tak żołnierze bez przerwy podawali. Sanitariuszów nie było. Widocznie jeszcze siedzieli gdzieś w Wyszkowie lub z dala od pierwszych linii atakujących. Ranni dowódcy nie doczekali się pomocy i jak wielu ich żołnierzy umarli śmiercią walecznych, tuż pod okopami na polach wsi Studzianki [Trzcianki – red.].
Było już źle z nami. Byliśmy tuż, tak blisko, że dalej ze względu na gwałtowny ogień maszynek nie można było pójść. Może ani jeden żołnierz nie zdołałby dobiec do okopów, a każdy musiałby przywitać się wpierw ze śmiercią. Lecz w samą porę przyszła nam w pomoc nasza artyleria. Ta jak wzięła cel, jak wymierzyła, tak biła po samych okopach, a więc i po baciuchach. Bolszewicy widząc, że dłużej się nie utrzymają na miejscu, zaczęli wyrywać z okopów, a wtedy my salwami miotaliśmy po nich. W ten sposób wykurzyliśmy bolszewików i sami zajęliśmy okopy. W okopach uczuliśmy się bezpieczniejszymi.
Teraz już i bomby armatnie mniej nam szkodziły, chociaż nieustannie padały ponad okopami, wyrywając doły jak do ziemniaków. Mamy atakować dalej i pędzić uciekających. Na razie jesteśmy w okopach na całej linii i chodzi nam o to, aby chwilkę wypocząć i nieco ożywić się chłodem okopów. Taki był upał, że żołnierze zmuszeni byli odgrzebywać na dnie okopów piasek suchy i gorący, aby zbliżyć się do ziemi wilgotnej i chłodniejszej. Wielkim było balsamem dla żołnierza, jeżeli mógł się dostać do wilgotnej ziemi i ułożyć na niej przynajmniej twarz, po której strumieniami spływał pot z powodu gorąca i ciężkiej pracy w tym ataku.
Sam, zaraz po zajęciu okopu, natychmiast odgarnąłem prawą ręką ciepły piasek, ot tak wprost dłonią i przez pierwsze kilka minut zamiast dalej celować i strzelać przykładałem do chłodniejszej ziemi raz jeden policzek lewy, to znów prawy. Na razie nie mogliśmy atakować jeszcze i dlatego, że nie było już dowódcy. Był zabiły. Z tego względu na moim odcinku wytworzyła się ciekawa dla mnie sytuacja. Kiedy już nadeszła po kilka razy wiadomość przez tyralierę, że dowódca batalionu i dowódca kompanii są zabici, wtedy przeważnie starzy żołnierze, początkowo może nawet zażartowali, ażeby dalej prowadził nas sierżant nazwiskiem Głowacki. Wszyscy tu go nazywali pogardliwie „Cipą”.
„Sierżant Cipa!”. Jakie stanowisko on zajmował w 5. kompanii nie wiedziałem. Wiem tylko, że był sierżantem Głowackim. Lecz ten nie był tak bardzo godny takiego pięknego nazwiska, jak niegdyś może jego przodek spod Racławic Bartosz Głowacki. Ten skoro usłyszał, że on „Cipa Głowacki” ma dalej prowadzić cały batalion, jak tego domagali się najbliżsi żołnierze, od razu czoło głowy oparł na piasek, na samym dnie okopu, tuż obok mnie po sąsiedzku, wyciągnął się na brzuchu jak długi i udaje, że nie słyszy. Zabity czy śpi. Wołania żołnierzy się ponawiają. Upominają się, aby natychmiast ścigać uciekających i nie dać się obsadzić baciuchom w pierwszej wiosce. On nic. Leży bez duszy. Gdy go poruszyłem za cholewę i zawołałem, podniósł głowę i udawał, że o niczym nie wie. Wkrótce udał, że rozumie sytuację, zerwał się na nogi i rozkazał: „Naprzód marsz! Podać dalej!”. Rozkaz został powtórzony natychmiast przez tyralierę w obie strony. Ale jakoś nikt nie wyłazi z okopów. Pan sierżant to widzi. Bo i sam nie wyszedł. Dopiero na podpowiedz któregoś z żołnierzy: „Niech sierżant sami idą naprzód, to my za wami”, wylazł nad okop. Naturalnie ja jako najbliższy pana sierżanta walę za nim. Uszliśmy może obaj, dosłownie obaj, może z dziesięć metrów, a tu raptem przed nami zakotłowało coś w piasku. Piasek rozleciał się jakby kto przeciął kijem czy batem wodę. Widzimy przed sobą na dwa metry, jak cała seria kuł przecina piasek i rozlewa się, topiąc i rozpryskując na wszystkie strony.
Sierżant Głowacki z okrzykiem: „Cofać się do okopu!” wpada do okopu piorunem, a ja za nim. Mamy szczęście, że lufa bolszewickiej maszynki o włosek cienki była podniesiona przy nisko. W przeciwnym razie byłoby po nas obu. Z tego względu pan sierżant miał nawet pretensję do żołnierzy, że go wykiwali. Wszak sami wołali, aby ich prowadził. A kiedy już szedł, to było nas dwóch i dlatego cały atak strzelaniny poszedł na śmiałków. Za to później pan sierżant Głowacki już był ostrożniejszy. I był już zupełnie obojętny na wołania, aby prowadził batalion do ataku. Przez ten czas ktoś z oficerów zastąpił już zabitych dowódców. Był to dzielny oficer 13 pp, pan ppor. Poszepczyński, dowódca 5. kompanii 13. pp. Poszliśmy dalej
Przedtem poszło kilku na ochotnika, aby zbadać jakie siły bolszewickie są w tej wiosce, chyba to była wioska Studzianki, której nazwy nie zapisałem, bo nie było czasu zapytać się kogoś o to. Skradaliśmy się z dala od siebie, idąc bruzdami wzdłuż miedzów i dróg polnych. Okazało się, że bolszewicy opuścili już i wioskę i resztki ich uciekają do lasu po drugiej stronie wsi. Gdy dopadłem pierwszego domu, usłyszałem okropne krzyki i jęki. Sądziłem, że tam bolszewicy jeszcze są i mordują całą rodzinę. Gotowy do strzału zajrzałem w okno od strony ogrodu. Widzę jak starzy, młodzież i dzieci tarzają się po podłodze, rwąc włosy z głowy ze strachu i wyjąc wściekle ze strachu albo wzywają boskiej pomocy.
Zastukałem w szybę i zawołałem: „Wody!”. Krzyk powstał w chałupie jeszcze większy. Znów wołam u drzwi zamkniętych: „Wody! Dajcie wody! Pić!”. Nareszcie drzwi się otworzyły i stary gospodarz, cały trzęsąc się ze strachu, stanął w progu. Na powtórne żądanie podał kubeł z wodą. Piję. W domu lament cichnie. Rozlegają się szepty: „To nasi już! Nasi! Polskie wojsko!”. Stary się pyta, czy nie napiłbym się mleka. „Dawaj!” krzyczę. Baba podaje mleko z całą dzieżką. Piję dzieżką. We wsi jeszcze są bolszewicy i strzelają do naszych. Ja piję. Wypiłem ze dwa litry. A ponieważ przed chwilą wypiłem już z litr wody, przeto tak jestem pełny, że omal stoję na nogach. Tak uczułem się ciężki, pełny i wściekle głodny. Zobaczyłem uciekających tuż drogą kozaków na koniach, klękam i otwieram na nich ogień. Oni uciekli. Zbliżam się pod drzewo. Leżą pierzyny i pościel. Jest i kosz. W nim widzę suche kawałki zamolałego chleba. Obok leżą zgniłe ulęgałki. Łapię chleb, jem go i aż dym idzie z pleśni. Zagryzam zgniłymi ulęgałkami. Ogromnie to smaczne jedzenie, taki chlebek, dar Boży! Zjadłem go tak chciwie, że nie miałem czasu na strzelanie. A że czas naglił, a chleb z ulęgałkami tak smaczne były, więc na drogę zabrałem tej żywności pełne kieszenie. Potem podszedłem do płotu przy drodze, przyklękłem, oparłem o płot karabin i podwójnie zacząłem pracować: co nabój wstrzelę w kozaków, którzy już zastąpili piechotę, to drugi raz ręka prawa musi nieść do ust kawał ułamanego suchara z ulęgałką.
Tę pamiętną chwilę dla mnie w życiu wykorzystałem najlepiej: „poczwórnie”, bo klęczałem, jadłem, strzelałem i płakałem jednocześnie. I dziwna rzecz. Płakałem, ale sam nie zdawałem sobie sprawy, czego płaczę. Nawet później nie mogłem sobie wytłumaczyć tego faktu. Czy płacz ten pochodził ze smutku, żalu, bólu, radości? Nie wiem. Pamiętam, że byłem bardzo zmęczony, głodny wciąż, a poza tym czułem się swobodnie i wesoło na duszy. Za jakiś czas nadeszła już cała pierwsza linia tyralierska nasza i zaczęliśmy ścigać nieprzyjaciela. Po wyparciu wojsk sowieckich z okopów za Wyszkowem, zwycięsko szliśmy naprzód aż do Łomży. Później skierowaliśmy się ku Ostrołęce i po zdobyciu jej znaleźliśmy się w Puszczy Myszynieckiej. Wreszcie dnia 23 sierpnia 1920 roku stanęliśmy na granicy polsko-pruskiej.
Przez cały ten czas naszego ataku większego starcia nie było. Ucierpieliśmy natomiast z powodu bardzo forsownych marszów i braku żywności. Każdy żołnierz żył tylko tym, co sobie sam zafasował u gospodarzy na wsi. Posuwaniu się ku granicy towarzyszyły nam czasami ulewne deszcze. Bywało tak, że często podczas postoju w lesie, gdy się położyłem na murawie we wszystkim umundurowaniu i z bronią w ręku, a z plecakiem pod głową, to tylko słyszałem przez sen jak krople deszczu pukały po czapce, kołnierzu i całym płaszczu. A skoro się przebudziłem, to byłem przemoczony nie tylko z wierzchu, ale i od ziemi, na której stała kałuża wody. Jakoś się nie przeziębiłem.
Podczas naszej ofensywy wiele nam pomaga lud wiejski. Blisko samej Łomży wieśniacy zdobyli sami obóz bolszewicki, żołnierzy rozproszyli lub powiązali, a samego komisarza obozu i jego komunistów zabili. Tak, że zanim myśmy przybyli, to już obóz był zdobyty i chowano na polu komisarza obozu i innych zabitych. Obóz liczył około 250 koni bolszewickich, 100 wozów, kuchen i innego taboru. Ciekawe jest to, że na powózkach zdobytych już nic nie było. Wszystkie były puste. Prawdopodobnie oczyścili je wieśniacy.
Jak wielki czułem kontrast, gdy przechodziłem przez most w Ostrołęce z wojskiem, od tej chwili, kiedy przechodziłem przez ten sam most ze szkołą, w czasie spokojnym, razem z kolegami i nauczycielstwem Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Koedukacyjnego w Pułtusku na wycieczkę szkolną na Kurpie. Również jest wielki kontrast między wsią polską a niemiecką. Znad granicy widać po jednej stronie ciche chatki polskie, kryte słomą, otoczone drzewami, najczęściej dzikimi. Po drugiej stronie stoją już okazalsze budowle, kryte czerwoną dachówką lub blachą domy wsi niemieckiej. Kurpie to lud cichy, spokojny, bardzo pobożny, rzetelny, przesądny, do wojsk polskich dobrze się odnoszący, kocha swe stroje, zwyczaje, obyczaje, wolny. Jednak brak u niego oświaty. Ciemny.
Władysław Kocot, „Pamiętniki i korespondencja z lat 1920, 1939-1945”, opr. Radosław Lolo i Krzysztof Wiśniewski, Archiwum Państwowe m. st. Warszawy, Oddział w Pułtusku, Pułtusk 2009
Opr. TB,
fot. Polscy żołnierze na stanowisku ckm podczas bitwy o Radzymin, sierpień 1920//domena publiczna
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!