Dziś chcę zaproponować Państwu kilka artykułów z niezwykle poczytnego tygodnika z okresu międzywojennego, noszącego nazwę „Światowid”. Był to magazyn społeczno-kulturalny wydawany w Krakowie przez koncern „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Zamieszczano tu relacje z bieżących wydarzeń w kraju i zagranicy. Pismo było jak na tamte czasy bogato ilustrowane początkowo czarno-białymi, a później i kolorowymi fotografiami najlepszych polskich fotografików lub zaczerpniętych z agencji światowych. Oto kilka wycinków z roku 1936. Przepraszam za jakość zamieszczonych ilustracji, bowiem pochodzą one z wydań gazetowych nieodcyfrowanych.
Chociaż Lwów i Kraków stale rywalizowały ze sobą, to Wesoła Lwowska Fala popularna była w całej Polsce…
Na wesołej lwowskiej fali w Krakowie.
W ubiegłą sobotę zawitała do nas w gościnę Wesoła Lwowska Fala. Przyjechali: Wiktor Budzyński, kierownik, reżyser i autor lwowskich audycyj: Włada Majewska, świetna parodystka, piosenkarka; Józef Wieszczek, niezrównany imitator przeróżnych ludzkich i nieludzkich głosów, słynny p. Strone-Korabiowski; Adolf Fleischer, kierownik i wykonawca międzynarodowych koncertów radjowych Lwowskiego Radja, swego rodzaju unikat, władający perfect 9-ma językami; dalej Mieczysław Monderer, „w cywilu”… referendarz Izby Skarbowej lwowskiej, znany powszechnie pod nazwiskiem Aprikosenkranza i Alfred Schütz, akompanjator lwowskiej fali. Przyjechali i wywołali w mieście wielki galimatjas.
Wszyscy „bywalcy” radjowi biegali jak na wyścigach i ubiegali się o bilety na wieczór sobotni, w którym miały się odbyć „jedyne dwa” występy lwowskiej fali w sali Starego Teatru. Na parę minut przed rozpoczęciem pierwszego programu zabrakło już biletów na… drugi i ludzie smętnie odchodzili od kasy, klnąc w duchu tego budowniczego, który tak małą salę wybudował. Pocieszali się jednak tem, że na drugi dzień – w niedzielę – będą mogli usłyszeć bodaj sympatycznych gości przez głośnik lub słuchawki, wesoła fala lwowska bowiem wystąpiła w ten dzień gościnnie „na deskach” tutejszego studio radjowego (…).
Przypatruję się młodziutkiej twarzy Stroncia-Korabiowskiego. Dowiaduję się ze zdziwieniem, że ten poważny, rezonujący „pan radca” jeszcze studjuje. Wprost wierzyć się nie chce, że to ten sam człowiek. Przenoszę wzrok na innych członków wesołego zespołu. Oto Wiktor Budzyński, młody człowiek o żywem i niezwykle inteligentnem spojrzeniu – czarnowłosa i piękna Włada Majewska – dalej Adolf Fleischer i Mieczysław Monderer, znani wszystkim powszechnie pod nazwą Untenbauma i Aprikosenkranza – Józef Wieszczek, wyżej wspomniany, niezrównany imitator i gawędziarz o minie psotnego chłopca – i w końcu młodziutki Alfred Schütz.
Wszyscy weseli, uśmiechnięci, mimo zmęczenia podróżą i przedwystępowej emocji. Powiało od nich nastrojem Lwowa – nigdzie niespotykanym nastrojem beztroski „lwowskich dzieci“, do którego nam w Krakowie tak daleko! Byłem na ich występie i bawiłem się wraz z innymi tak, jak tego już dawno nie pamiętam. Sala brzmiała prawie bezustannie oklaskami, salwami szczerego, serdecznego śmiechu. Bez aktorskiego szablonu, poprostu i niezwykle bezpośrednio interpretowane poszczególne punkty niezwykle bogatego programu, przeplatane doskonalą konferansjerką Wiktora Budzyńskiego, trzymały salę w napięciu od początku do końca bez przerwy.
Chciałoby się siedzieć dwa razy tak długo i słuchać tych przemiłych dzieci lwowskich do rana. Drugie przedstawienie zakończyło się prawie o pierwszej, wykonawcy musieli dawać wiele „naddatków”. Na drugi zaś dzień – w niedzielę – wesoła fala Lwowa popłynęła z… Krakowa na całą Polskę, która się bawiła od Karpat do Gdyni, trzymając się za Poznań i Stołpce „zy śmichu”. W nocy – z niedzieli na poniedziałek – wesoła siódemka powróciła do Lwowa. Oby nas częściej odwiedzała!
/ac/.
Syria już w 1936 roku była miejscem, gdzie kotłowało się… prawie jak dziś…
Bunt w Syrii.
W Syrji od dłuższego czasu toczy się podziemna walka przeciwko panowaniu francuskiemu. Obecnie wrzenie doszło tam do punktu szczytowego i grozi każdej chwili wybuchem rewolucji, mogącej zachwiać panowaniem Francuzów. Syrja, kraina Azji Wschodniej, rozciągająca się pomiędzy Morzem Śródziemnem a pustynią syryjską, należała do 1918 r. do Turcji. Odebrana następnie przez Anglików, została decyzją Rady Najwyższej powierzona opiece Francji dnia 25 kwietnia 1920 r. Mandat ten potwierdziła Liga Narodów dnia 23 lipca 1922 r. Francja początkowo podzieliła Syrję na szereg jednostek autonomicznych, a mianowicie Wielki Liban ze stolicą Bejrutem, Federację Syryjską, składającą się z państw Damaszku, Alepu, Sandżaku, Aleksandretty i terytorjum Aluitów, oraz Dżebel Druz ze stolicą Sueida. Charakterystycznem jest także, że w sprawie wypadków w Syrji interweniował delegat Iraku. Oczywiście Francja jest zbyt silna, aby nie potrafiła stłumić irredenty w Syrji, wypadki jednakże tamtejsze świadczą o tem, że biała rasa jest coraz bardziej zagrożona w swem panowaniu nad światem.
Atrakcja, która dziś jest codziennością. Chociaż wokół prywatyzacji której obecnie wirują namiętności, bo chodzi o olbrzymią kasę…
Pierwsza moja podróż kolejką linową w Tatrach.
Sezamie otwórz się! – krzyknięto w Tatrach. Podobno masowo ginęły owce na Myślenickich Turniach, najadłszy się… opiłek żelaznych. Potruły się i leżały pokotem. Tak pisała część prasy sugerowanej przez t.zw. „ochroniarzy”. Powoływano się na możliwie najpoważniejsze osoby, po to tylko, aby włożyć w ich usta najzupełniej karkołomne twierdzenia. Wszystko to było tematem moich rozmyślań, kiedy przygotowywałem się do podróży straszliwej i poczętej w chwili dziwnego rozprzężenia umysłowego. Mianowicie postanowiłem wziąć udział w wycieczce dziennikarskiej na kolejkę na Kasprowy. Pozatem należałem do „weteranów” kolejkowych. Swego czasu bowiem jechałem już austrjacką kolejką linową na Rax. Przeto moja mina była pełna godności i spokoju – nie tak, jak miny niektórych moich kolegów. Ta determinacja, pokrywana dowcipami!
Inna rzecz, że w miarę podróży naszej do Zakopanego, coraz mniej widziałem determinacji, a coraz mniej słyszałem dowcipów (…). Ostatecznie, kiedy tam przybyliśmy, nikt nie mógł doczekać się chwili, kiedy wyruszymy do Kuźnic i żałował, że jest noc! Stara żyłka włóczęgowska sprawiła, iż powłóczyliśmy się po niektórych lokalach zakopiańskich, w których przeważnie tak było pełno, iż wizyta nasza w nich polegała właśnie na stwierdzeniu… że jest pełno. Wreszcie rano podróż autobusem do Kuźnic i tak dojechaliśmy na miejsce. Piękny budynek, który czemprędzej zwiedzamy. Przyjmuje nas naczelnik Szelichowski z min. komunikacji, p. Lachmann z kierownictwa budowy i inż. Platte kierownik ruchu. Pokazują nam urządzenia stacji w Kuźnicach, ale ażeby ujrzeć najważniejszą część: maszynerję, musimy znaleźć się na „Myślenickich Turniach”, na stacji łącznikowej kolejki na Kasprowy (…). Już odrazu rzuca się w oczy olbrzymie powodzenie kolejki. Kolejka jest otwarta dopiero drugi dzień. Ale już w pierwszy dzień, w sobotę, frekwencja była wprost imponująca. Tak się ludzie palili do tego nowoczesnego środka lokomocji!
Wychodzimy na peron. Oto, z dali po limie sunie ku nam wagonik. Wagonik – jasne i tak lekkie napozór pudło – na kilkanaście metrów przed stacją zwalnia biegu, a potem bardzo pomału zbliża się do peronu. Lekki wstrząs na podporach, a potem płyniemy w górę. Coś, jak aeroplan, a nie aeroplan. Albowiem otacza nas nie tylko piękno, ale i cisza. Cisza przerywana zresztą nazbyt może często przez zjadliwe wzajemne docinki wycieczkowiczów. Na trzeciej podporze mija nas wagonik, zjeżdżający z góry. Oto przed nami najpiękniejsza część trasy. Pod nami stumetrowa przepaść. Śnieżny szlak otoczony z obu stron lampasem lasu. Jesteśmy coraz wyżej. I otwiera się przed nami widok coraz szerszy, coraz piękniejszy. Śnieżą się szczyty i srożą turnie. Góry stają się bliskie i stają się drogie. A oto już stacja Myślenickie Turnie. I tu przepiękny, nowoczesny budynek stacyjny. Oglądamy jego urządzenia: olbrzymie maszyny, które obsługują dolną część trasy i drugą halę maszyn, które wkrótce podejmą ruch na odcinku Myślenickie Turnie – Kasprowy Wierch. Podziwiamy ogrom wysiłku, podjętego przez budowniczych.
Tysiące kilogramów materjałów trzeba było wieźć w górę, a sama lina, to przecież 38.000 kg. A ileż innych materjałów! Przecież trzeba było pokonać niezliczone wprost trudności przewozowe. Trzeba było je pokonać i zostały pokonane (…). Trzeba jednak powracać do Kuźnic. Piękna dotychczas pogoda zaczyna się zlekka psuć. Już najdalsze partje gór toną w mgle i oto za parę minut jesteśmy na dole (…).
/Anatol Krakowiecki/
A tak opisywano wędrówkę do monastyru w Ławrowie (domniemanym miejscu spoczynku księcia Lwa Daniłowicza)…
Najstarszy monastyr w Polsce.
W Ławrowie, dziś siedzibie gminy zbiorowej powiatu turczańskiego, w odległości kilkunastu zaledwie kilometrów od Starego Sambora, znajduje się monastyr O. O. Bazyljanów, mający wspaniałą tradycję. Nazwę Ławrowa wywodzą od „Ławrka“, dziadka ks. Lwa, który zbudował na górze w lesie cerkiew św. Iwana, gdzie spoczęły zwłoki jego, a potem i wnuka. Właściwy klasztor i cerkiew pod wezwaniem św. Onufrego zbudował ks. Lew Daniłowicz w roku 1291. Taką przynajmniej datę mamy w falsyfi kacie dokumentu założycielskiego (hramoty) z XVI w., zatwierdzonym przez Zygmunta Starego. Choć pierwszą autentyczną wzmiankę o klasztorze znajdujemy w r. 1407, w piśmie króla Jagiełły do biskupa przemyskiego i samborskiego, zdaje się nie ulegać wątpliwości, że monastyr powstał jeszcze za panowania książąt ruskich. Gdy klasztor spłonął, zbudowano na jego miejscu tylko cerkiewkę św. Jana Chrzciciela, a właściwą cerkiew i monastyr postawiono z początkiem XVIII w. na dole przy gościńcu.
Mała, kwadratowa cerkiewka, podobna do kościoła, dziś jeszcze stoi na górze, otoczona wokół starym cmentarzem, lecz mszę w niej odprawia się tylko raz na rok. Nowa cerkiew i klasztor nie tyle ciekawią architekturą, ile jako skarbnica pamiątek, miejsce, gdzie z wielu spalonych cerkwi okolicznych zebrano cudowne obrazy, jako muzeum, zawierające wiele cennych dokumentów, nadań królów polskich itp. Cerkiew w stylu romańskim zbudowana jest w kształcie równoramiennego krzyża, rzecz rzadka w okolicy, gdzie przeważają cerkwie o trzech kopulach. Pochodzi to może stąd, że budowę jej prowadzili rzemieślnicy z Krakowa, przeważnie Niemcy.
Przed ołtarzem głównym z wizerunkiem św. Onufrego jest ikonostas z pięknemi carskiemi wrotami. W jednym z ołtarzy bocznych znajduje się świetnie zachowany, a wedle legendy sześć wieków mający obraz Matki Boskiej, z bogatym sznurem korali na szyi. W podziemiach cerkiewnych spoczywają zwłoki hospodarów wołoskich oraz biskupów przemyskich i, co dziwniejsze, kijowskich, głównie z XVII -XVIII w. Lecz większy tytuł do sławy stanowi to, że tu jednocześnie z utworzeniem Collegium Nobilium przez Konarskiego stworzyli zakonnicy sławne kolegjum bazyljańskie, przemienione 1788 r. przez rząd austrjacki na okręgową szkołę główną. Ze szkoły tej wyszło wielu ludzi, zasłużonych dla tych okolic, między nimi i wielu Polaków, bo w owych czasach jeszcze panował w kolegjum silnie duch polski.
Dziś wiele się zmieniło. Pełni bojowego animuszu Bazyljanie, którzy w XVIII w. kilkakrotnie zajeżdżali wieś biskupa przemyskiego Straszewice, uważając, że sami lepiej będą nią administrować, zajmują się dziś administracją tylko swego dużego majątku, zwłaszcza olbrzymich lasów, przynależnych do Ławrowa. Pozatem spędzają czas na łódkowaniu na ładnym stawie klasztornym i przechadzkach po pięknych lasach świerkowych, które otaczają Ławrów ze wszech stron. Ojcowie zakonni, których obecnie jest 9, prowadzą szkolę dla 32 młodych kleryków, o dwóch klasach, (humanitas i retoryka – mniej więcej poziom dwu ostatnich klas gimnazjum), których absolwenci idą na studja wyższe do monastyru w Żółkwi. W czynnościach administracyjnych, w zarządzaniu wielką bibljoteką i muzeum zakonnem pomaga 12 braciszków. Nad wszystkiem czuwa ihumen (przeor), któremu ze względu na starożytność i sławę monastyru przysługuje tytuł archimandryty. /Dr. Dan/
Cóż to byłoby za pismo ilustrowane bez zdjęć modnych kreacji…
Dopóki mgliste dni przedwiośnia ciążą nad nami, zapominamy jakoś, że lada dzień rozejdą się wszystkie opary i wstanie pewnego dnia wielkie, zwycięskie, promieniste słońce, którego wpływ objawi się dla nas przedewszystkiem gwałtowną chęcią zrzucenia futer, watowanych płaszczy i fi lcowych kapeluszy. Moda przychodzi nam z pomocą i oferuje na ten czas swe najpiękniejsze kreacje. Najpiękniejsze – lub może tylko w tym momencie najponętniej nam się przedstawiające. Przecież przychodzi zaraz potem lato z całą feerją lekkich, wzorzystych sukienek i kwiecistych kapeluszy. W danym momencie jednak wiosenne wzory cieszą nas i pociągają swą nowością oraz niezwykle różnorodnemi cechami charakterystycznemi. Przedewszystkiem króluje kostjum, którego nie odrzucimy i latem, choć zmienią się materjały, z jakich wtedy będą wykonywane. Obecnie są to tylko lekkie, jasne wełny. Modele dadzą się podzielić na dwie grupy zasadnicze. Jedna, to kostjum prosty sportowy. Spódniczka gładka dość wąska i żakiecik smokingowy lub marynarkowy — jeśli zapożyczymy porównania z działu mody męskiej. Wychodzimy na słońce z tą radością, że w nowem „wiosennem umundurowaniu” jesteśmy znowu inne, piękniejsze.
Zet
(oryginalną pisownię zachowano)
Opracował Krzysztof Szymański, Kurier Galicyjski, 2016 r. Nr 4 (248)
zdjęcia Agencja fot. „Światowid”
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!