Wołyń , który leżał na wschodnich kresach Rzeczpospolitej, dla młodych nauczycieli z centralnej Polski teoretycznie nie był atrakcyjny. Jednak bezrobocie panujące w ich miejscach zamieszkania powodowało, że przenosili się na wschodnie tereny kraju. Tutaj mieli tanie mieszkania, żywność i niższe inne koszty utrzymania. Dla nas, uczniów, kontakt z młodą, pełną zapału i inteligentną kadrą nauczycielską był nie lada wyróżnieniem. Największe problemy miałem z językiem polskim. Polonistka, która przyjechała z Warszawy, nie mogła zaakceptować naszego wschodniego akcentu. Od naszego zaciągania uszy jej puchły.
Wspomnienia Józefa Nowiny-Konopki dedykowane swoim synom, wnuczętom i ich potomkom.
Narodziny i dzieciństwo
Moi rodzice poznali się w Kołkach na Wołyniu w ówczesnym zaborze rosyjskim jeszcze za panowanie cara Mikołaja II. Miasteczko znajdowało się w ujeździe (powiecie) rówieńskiej guberni wołyńskiej Cesarstwa Rosyjskiego. Według spisu ludności z 1911 r. w Kołkach, leżących 52 km od Łucka, było 4411 mieszkańców. Miały tu miejsce siedziby rady miejskiej, sędziego pokoju (мировой посредник), poczty, telegrafu, ziemskiej stacji pocztowej, urzędu akcyzowego, księgi wieczystej, schroniska żydowskiego, apteki, dwóch bibliotek i księgarni, arendy z alkoholem, miodosytnika, fotograf, obrońca dworski i gubernator. W Kołkach przyjmowało trzech lekarzy i jeden dentysta. W mieście odbywały się cztery targi w roku.
Mój ojciec Władysław pełnił bliżej nieokreśloną funkcję urzędniczą. Równocześnie interesował się polityką. Moja mama Franciszka była córką zamożnego gospodarza Kamińskiego. Nie miała wykształcenia. Nie mogła mi wyjaśnić dlaczego mój tata został zesłany na Sybir. Będąc ze mną w ciąży i nie mając środków na życie – tułała się od jednej to drugiej siostry.
Urodziłem się 17. 06. 1914 r. Gdy miałem sześć tygodni, wybuchła I wojna światowa. Niedożywienie mamy spowodowało, że urodziłem się z tak silną krzywicą, że zacząłem chodzić dopiero gdy skończyłem 5 lat. Konsekwencją wojny był brak lekarstw i jakiejkolwiek opieki medycznej. Choroba moja się pogłębiała. Ratunkiem dla mnie był gorący piasek w którym zakopywano mnie po pachy. Konsekwencją tej choroby był mój niski wzrost – 155 cm.
Powrót ojca z Syberii skutkował tym, że przenieśliśmy się do Łucka. Wtedy to miasto miało około 35 tysięcy mieszkańców i było stolicą województwa. Największą grupę narodową stanowili Żydzi, których było 17 tysięcy . Polaków było 11 tysięcy , Ukraińców 3 tysiące a pozostałe nacje (Rosjanie, Czesi, Ormianie i inni) liczyły w sumie 4 tysiące mieszkańców.
Ojciec pełnił on funkcję poborcy podatkowego tzw myta (prawa wjazdu do miasta). Mieszkaliśmy wówczas w ciasnym mieszkanku w pobliżu ruin zamku obronnego. Zamek ten posiadał trzy wieże wjazdowe. Z wielkim upodobaniem wspinałem się po umocnieniach i murach tej budowli.
Wojna polsko – bolszewicka
Dziewiątego lipca 1920 r. leżąc jeszcze w łóżku usłyszałem jak ojciec wpada do domu i krzyczy: Franiu, bolszewicy są już w mieście! Najbardziej zirytowali go miejscowi Żydzi, którzy poprzyczepiali sobie do ubrań czerwone kokardki i mówili tylko po rosyjsku! Robili wrażenie, że nie znają polskiego. [Był to 389. pułk 44. Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej – przyp. red.].
„Łuck okazał się centrum bolszewizmu […] Organizacja komunistyczna liczyła 2500 członków, milicja była uzbrojona, pokazała się ogromna ilość ochotni- ków do Krasnej Armji, zgłosiło się od razu 600 członków […] Rozpoczęto wydawanie pisma bolszewickiego” – jak donosiło Towarzystwo Straży Kresowej.
Całe szczęście, że w wyniku „Cudu nad Wisłą” 16 września 1920 r. pojawili się w Łucku polscy żołnierze [45. pułku strzelców konnych i I. dywizjonu artylerii polowej 13. pułku piechoty]. Pobiegłem ich zobaczyć. Byli bardzo zmęczeni i odpoczywali na murawie koło katedry.
Z wyzwoleniem od zarazy bolszewickiej zaczęła się stabilizacja. Ojciec sprzedał posag mamy w postaci ziemi i wraz ze szwagrem wybudowali drewniany dom na ul. Zakopiańskiej. Oddzielne dwa mieszkania miały po 3 pokoje i kuchnię.
Za pozostałe pieniądze tata rozpoczął działalność handlową w sklepie spożywczym. Opierając się na obrocie kredytowym biznes szybko się rozwijał. Ojciec ubolewał, że mama nie ma smykałki do handlu i nie może mu pomóc.
Śmierć ojca
W 1928 roku nagle umarł mój tata. Mama zmuszona była przy pomocy szwagra zlikwidować sklep i spłacić wszystkich dłużników. Egzekwowanie należności było często kontrowersyjne, a ja byłem izolowany od pomieszczeń, w których w twardych negocjacjach próbowano doprowadzić do ugody.
Nowe okoliczności spowodowały, że mama całe swoje uczucia całkowicie przelała na mnie. Pasują do niej słowa piosenki: „jedynie serce matki miłością zawsze tchnie”. Mama choć była młodą i atrakcyjną wdową, nie chciała się z nikim wiązać. Zawsze odpowiadała, że ja miałem tylko jednego ojca. Innego mi nie trzeba. A żeby zdobyć środki na życie, mama ze mną zamieszkała w jednym pokoju a pozostałą część mieszkania wynajmowała lokatorom. Byli to najczęściej kawalerowie lub młode małżeństwa. Drzwi od nas do mieszkania lokatorów nie były zamykane. Ta okoliczność sprowokowała mnie do zainteresowania się odbiornikiem radiowym, który jeden z lokatorów samodzielnie skonstruował.
Był to rok 1929 i odbiornik radiowy stanowił nie lada atrakcję. Lokator chcąc mamie sprawić przyjemność pokazał jak włącza się odbiornik i zachęcał do słuchania audycji. Dla mnie to było za mało. Pewnego dnia pod nieobecność mamy i lokatora włączyłem radio. Odbiór był bardzo dobry.
Pragnąłem jednak zbadać, co jest w środku. Skutkiem tego eksperymentu było doprowadzenie do zwarcia i zapaleni się przewodów. Pożar ugasiłem ale pozostał wielki wstyd i ból, jaki sprawiłem mamie. Pamiętam jak ze łzami w oczach przepraszała lokatora i chciała mu zwrócić koszty naprawy odbiornika. Lokator był bardzo szlachetną osobą. Poprosił mamę o to, żebym nie dostał lania, a on nie będzie się gniewał. Skruszony winowajca szurał nogami i jak mógł najgrzeczniej przepraszał.
Na trzeci dzień radio znowu grało. Jego właściciel zaprosił mnie do siebie. Poinformował w ogólnych zarysach o działaniu radia. Uzyskałem też pozwolenie na korzystanie z odbiornika. Lokator ten był starym kawalerem ale jednocześnie był dobrym psychologiem. Stał się dla mnie przykładem jak powinienem w przyszłości wychowywać swoje dzieci.
Naganne zachowanie
W wieku 14 lat zostałem bez ojca. Zabrakło mi męskiego autorytetu , który mógłby mnie „ twardą ”ręką wprowadzać w życie. Matczyna miłość nie wystarczała do dobrego wychowania.
Dodatkowo nadwyrężenie nerwu kulszowego u mamy spowodowało, że przez parę tygodni była przykuta do łóżka. Kompletny brak kontroli nad moimi poczynaniami spowodował, że zacząłem wagarować, zajmować się drobnymi kradzieżami (owoców, małych przedmiotów), szukać „doborowego towarzystwa”, namiętnie grać w automacie z tzw. „krasnoludkiem”, oszukiwać itp.
Do gry w automacie potrzebne były pieniądze. Pewnego razu mama wysłała mnie do znajomego piekarza żebym kupił chleb. Piekarz podał mi bochenek i po chwili schylił się za ladę. W tym momencie ja uderzyłem monetą 50gr o ladę i z powrotem schowałem ją do kieszeni. Zasugerowałem sprzedawcy, że moneta musiała upaść za ladę. Biedny piekarz nie mógł niestety znaleźć tej monety, której wartość w tym czasie była znaczna. Kiedy mama wyzdrowiała dowiedziała się o tej malwersacji, oddała należność i bardzo przeżyła występek swojego jedynaka. Rachunek za swoje postępowanie musiałem zapłacić. Po przyjściu ze szkoły rozżalona jak nigdy mama kazała mi zdjąć spodnie , położyć się na ławie i wymierzyła mi kilka przygotowanych rózg. Krew trysnęła do sufitu. To dopełniło miarę. Mama zaczęła strasznie płakać. Przez łzy wypomniała mi, że miałem być jej podporą w trudnym życiu.
Ja już nie płakałem z bólu fizycznego, lecz z bólu moralnego. Byłem świadomy faktu, że moja kochana mama nie wie całej prawdy o moich występkach. Uznałem, że lepiej będzie całkowicie zmienić swoje postępowanie niż przyznawać się do całej listy niegodziwości, których się dopuściłem. Objąłem ją i przeprosiłem, że zawiodłem jej zaufanie. Obiecałem, że od tej pory może ona na mnie liczyć – jak na odpowiedzialnego mężczyznę.
Meandry edukacji
Jeszcze w okresie przed szkołą mojemu tacie udało się zaszczepić mi świadomość polskiego pochodzenia. Jako żarliwy patriota spowodował, że ja jako siedmioletni chłopak razem z nim radośnie witałem niepodległość Polski po 123 latach zaborów. Ta radość niestety została poddana próbie. Otóż dowiedzieliśmy się że w mojej szkole powszechnej został wprowadzony język ukraiński jako obowiązkowy. Ojciec mój nie krył oburzenia tak w domu jak i wśród przyjaciół. Nie mógł pogodzić się z faktem, że w okresie niewoli zabraniano nam mówić po polsku a teraz w niepodległym kraju jego syn musi uczyć się języka ukraińskiego.
Ten stan rzeczy nie kazał długo czekać na rezultaty. Trzecia klasa, do której chodziłem, postanowiła czynnie zaprotestować przeciwko takiej sytuacji. Pod nogi krzesła, na którym miał siedzieć nauczyciel od języka ukraińskiego, podkleiliśmy specjalne „korki” z materiałem wybuchowym. Otrzymaliśmy je od zaprzyjaźnionego strażaka. Wiedzieliśmy, że nauczyciel od ukraińskiego (o masie 90 kg) siada na krzesło dynamicznie. I tym razem nas nie zawiódł. Ładunki odpaliły. Huk i dym bardzo wystraszyły pedagoga. Nie zdążył ochłonąć z przerażenia gdy cała klasa zaczęła śpiewać „Rotę”. Fakt, że klasa była na parterze umożliwił nam jej opuszczenie przez okna.
Od odpowiedzialności jednak nie udało się nam uciec. Nadzwyczajna Rada Pedagogiczna wystąpiła z wnioskiem do dyrektora o rozwiązanie klasy. Jednak Komitet Rodzicielski z tym się nie zgodził i sprawa oparła się o Ministerstwo Szkolnictwa. W składzie delegacji do Ministerstwa pojechał mój ojciec. Widocznie nasza delegacja była bardzo przekonywująca bo podjęto decyzję, że nauka języka ukraińskiego w naszej szkole została zawieszona.
Śmierć ojca zmusiła mamę do zmiany szkoły. Wybór padł na szkołę handlową (odpowiednik powojennego technikum handlowego).Musiałem jednak zdać egzamin wstępny. Na tak ważny dzień mama ubrała mnie w nowy mundurek szkolny. Radośnie udałem się na egzamin ale dla skrócenia drogi postanowiłem przejść przez cudze podwórko. Niestety zza rogu wyskoczył pies i rozerwał moje nowiutkie spodnie. Na ratunek udałem się do krawieckiej szkoły zawodowej , która mieściła w tym samym budynku co moja handlówka. W ciągu pół godziny miałem spodnie perfekcyjnie zacerowane tak, że mama nie zauważyła miejsca rozerwania nogawki. Druga wspaniała wiadomość to ta, że egzamin do szkoły zdałem celująco.
Szkoła handlowa była pod patronatem Polskiej Macierzy Szkolnej (PMS). Pierwszym prezesem i założycielem tej organizacji był nasz sławny wieszcz Henryk Sienkiewicz. Objęta patronatem PMS nasza szkoła otrzymywała dofinansowanie. Rodzice niezamożnych dzieci płacili 25 zł , natomiast normalna opłata wynosiła 50zł. Ja korzystałem z ulgowej opłaty. Siła nabywcza 50zł odpowiadała kosztom skromnego miesięcznego wyżywienia.
Do szkoły chodziły dzieci tych rodziców , którym zależało na szybkim zdobyciu zawodu przydatnego do realnego zatrudnienia. Poziom szkoły był bardzo wysoki. Kładziono nacisk na przedmioty handlowe takie jak : księgowość, nauka o handlu, towaroznawstwo itp.
Wołyń , który leżał na wschodnich kresach Rzeczpospolitej, dla młodych nauczycieli z centralnej Polski teoretycznie nie był atrakcyjny. Jednak panujące bezrobocie w ich miejscach zamieszkania powodowało, że przenosili się na wschodnie tereny kraju. Tutaj mieli tanie mieszkania , żywność i inne koszty utrzymania. Dla nas, uczniów, kontakt z młodą, pełną zapału i inteligentną kadrą nauczycielską był nie lada wyróżnieniem.
Należałem do uczniów samodzielnych. Z całą pewnością nie byłem typem kujona. Uczyłem się na trójkę z plusem. Do nauczycieli odnosiłem się z szacunkiem. Jednocześnie trzymały się mnie również psikusy. Największe problemy miałem z językiem polskim. Polonistka , która przyjechała z Warszawy, nie mogła zaakceptować naszego wschodniego akcentu. Od naszego zaciągania uszy jej puchły. Mnie udawało się dostawać jedynie naciąganą trójkę. Być może dlatego, że ja nie nadskakiwałem pani profesor. Ona faworyzowała tych uczniów, którzy starali się jej we wszystkim przypodobać.
W klasie maturalnej miałem problemy szczególnie z języka polskiego. Musiałem wraz z dwoma kolegami zdawać egzamin poprawkowy. Koledzy otrzymali odpowiednio pytania: Co wiesz o Kraszewskim ? Co wiesz o Słowackim ? Niestety pytania, które ja dostałem, kompletnie nie rozumiałem! Wówczas zdenerwowany zapytałem : A może co ja wiem o Mickiewiczu ? Po czym ostentacyjnie opuściłem klasę. Mimo tego emocjonalnego incydentu polonistka postawiła mi trójkę. Z wdzięcznością do tej pory wspominam jej osobę.
(CDN)
Foto: Archiwum autora oraz Wikipedia
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!