Rok 2017 zaczął się dla Pana Andrzeja pomyślnie, jak zresztą początki wielu kolejnych lat Jego życia – 2 stycznia obchodził swe 92 urodziny.
Czuł się dobrze, był wesoły, uśmiechnięty, żartował. W tym dniu nikt nie mógł przewidzieć, że będą to jego ostatnie urodziny… „Jestem lwowiakiem – urodziłem się w Polsce i nigdy z niej nie wyemigrowałem” – mówił o sobie.
Pan Andrzej pochodził ze znanej lwowskiej rodziny. Jego ojciec Marian Nikodemowicz – wybitny architekt, kierownik katedry na Politechnice Lwowskiej, autor wielu budowli we Lwowie i nie tylko (m.in. gmach profesorski przy ul. Supińskiego 11 (ob. Kociubińskiego), gdzie przez pewien czas mieścił się Konsulat Generalny RP, Bursa Abrahamowiczów, kościół w Brzuchowicach, ratusz w Drohobyczu). Dla swojej rodziny wybudował kamienicę przy ul. Potockiego 76 (ob. Czuprynki). Andrzej był najmłodszy z rodzeństwa. Miał dwóch braci: Eugeniusza i Aleksandra. Bracia opuścili Lwów… On pozostał.
Z muzyką zetknął się w dzieciństwie. Do starszego brata przychodziła nauczycielka gry na fortepianie. Eugeniuszowi to szło niesporo, ale najmłodszy Andrzej okazał więcej zapału. Potem zaczął studiować muzykę prywatnie. Niestety dalsze plany muzyczne pokrzyżowała wojna. Studiował chemię w szkole zawodowej, był karmicielem wszy w instytucie prof. Weigla. Po wojnie zdaje egzaminy wstępne na Politechnikę, na chemię. Jednak po dwóch latach studiów zwyciężyła Polihymnia – przenosi się do Konserwatorium Lwowskiego do prof. Adama Sołtysa. To był trafny wybór życiowy, który pozwolił mu z czasem objąć posadę docenta i wykładać kompozycję, teorię muzyki i grę na fortepianie na tejże uczelni.
Niestety fala propagandy ateistycznej zmąciła to spokojne życie. Pan Andrzej wyniósł z domu rodzinnego głęboką religijność i nie wyrzekł się jej do końca. Tak też wychował swe dzieci. A gdy te odmówiły „wstąpienia” do Komsomołu, ze szkoły poszły sygnały do wydziału partii, że dzieci wychowywane są niewłaściwie. Jak profesor radzieckiej uczelni może wierzyć w Boga? Prowadzono z nim w dziekanacie rozmowy „wychowawcze”, wzywano na posiedzenia komitetu partyjnego Konserwatorium, potem szykanowano i w końcu doprowadzono do tego, że został usunięty z uczelni. Pozostały mu jedynie prywatne lekcje. Nastąpiło przysłowiowych siedem chudych lat, podczas których rodzina utrzymywała się głównie z prywatnych lekcji. Ale i tu nie szło gładko. Uczniów, którzy do niego uczęszczali, zaczęto nagabywać, dlaczego chodzą na lekcje do osoby wierzącej? Czy może też wierzą? Czy na pewno chcą otrzymać dyplom? Ilość uczniów stopniowo malała, gdyż obawiali się o swoją przyszłość. Jedna z ówczesnych uczennic Profesora wspomina: „Uczęszczałam do niego na lekcje harmonii. Znajomi radzili mi nie rozpowiadać, że chodzę do pana Andrzeja do domu, bo był, ponoć, dysydentem. Jednak pragnienie nauki u tego wybitnego muzyka zwyciężyło lęk. Starsi koledzy pytali szeptem, dlaczego tak dobry profesor trafił na czarną listę?”.
Pan Andrzej często bywał na festiwalach Warszawskiej Jesieni, co miało niewątpliwy wpływ na jego twórczość. Zarzucano mu więc „nowoczesność” i próbowano to „regulować partyjnie”. Jak sam powie po latach w jednym z wywiadów: „Nie miałem żalu do swych kolegów. Byli na stanowiskach i musieli wykonywać to, co im kazano”.
Sytuacja stawała się coraz trudniejsza i w 1980 roku Pan Andrzej decyduje się jednak opuścić swój ukochany Lwów. Z pomocą śpieszą lwowiacy w Lublinie: ks. Mieczysław Brzozowski, prof. KUL-u, Adam Natanek, dyr. Filharmonii Lubelskiej, i jego żona, śpiewaczka Danuta Damięcka, lwowianka. Tu powstaje duża część jego kompozycji. Tu nikt już nie dyktuje Mu, co i jak ma komponować, a Jego twórczość owacyjnie przyjmowana jest na kolejnych festiwalach Warszawskiej Jesieni i na międzynarodowych festiwalach muzycznych w Meksyku, Anglii, Niemczech i Grecji.
Maestro zaproszono również do Lwowa, jakby chciano zgładzić swoją winę przed nim. Był to już inny Lwów – niekomunistyczny. Jego autorski koncert prowadziła Stefania Pawłyszyn, muzykolog, z którą łączyły go zawsze ciepłe, serdeczne stosunki. Jego utwory, uznane na całym świecie, zabrzmiały wreszcie w rodzinnym mieście.
Chcę opowiedzieć jeszcze o jednym epizodzie z życia Andrzeja Nikodemowicza – o teatrze. Z teatrem związany był od lat 50. Początkowo w amatorskim zespole z dr. Ptaszkiem i moją mamą przygrywał na przedstawieniach w szkole nr 10. Później wcielił się w postać lwowskiego szewca Pituły w „Podwieczorkach przy mikrofonie”, organizowanych przez komitet rodzicielski tej szkoły. Zapisał się też złotymi zgłoskami w historii Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie komponując muzykę do „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Muzyka ta wykorzystywana jest do dziś, przy kolejnych wznowieniach dramatu.
Pan Andrzej był rówieśnikiem mego ojca, który nazywał Go Jędrusiem. Z mamą zaś łączyła ich muzyka, wspólne studia po wojnie w Konserwatorium Lwowskim, wspólne muzykowanie. Była to taka więź, która przejawiała się w przyjaźni pomiędzy naszymi rodzinami, udziale w rodzinnych uroczystościach i wspólnym bywaniu na wakacjach. Wysoki, z lekka zgarbiony, z wielkimi dłońmi, jak na pianistę przystało – takim zapamiętałem go od dzieciństwa. A jeszcze, to co go wyróżniało – to był spokój i pogoda ducha. Uśmiechnięty, skory do żartów i tryskający humorem. Nigdy nie odbierałem go jako profesora, wybitnego kompozytora, a po prostu, jako „zwykłego” Pana Andrzeja. O tym, że muzyka była jego pasją, przekonałem się podczas wspólnych wakacji w Kosowie na początku lat 60. Na targu huculskim skupywał zwykłe fujarki – takie dla dzieci. Dmuchając w nie, wydobywał dźwięki, z których nie był zadowolony. Były to przecież tylko zabawki, więc tony zawsze były „za wysokie” lub „za niskie”. Ale gdy sam zrobił sobie fujarkę, mógł na niej grać koncertowo. Przypominam sobie, jak podczas wędrówki w górach Pan Andrzej grał na tej swojej fujarce jakieś skoczne melodie, a przechodzący obok turyści zachwycali się jego muzyką, twierdząc, że to prawdziwy Hucuł gra na fujarce i byli bardzo zdziwieni, gdy zobaczyli, że to wcale nie Hucuł, a taki sobie wczasowicz w płóciennej czapeczce i okularach przebiera długimi palcami po otworach na patyku i wydobywa tak piękne dźwięki. Jego pasja do wyszukiwania nowych dźwięków była ogromna. Pewnego razu, podczas kolejnych odwiedzin w domu państwa Nikodemowiczów, byłem świadkiem, jak na stelażu z szeregiem przywiązanych butelek, napełnionych do różnej wysokości wodą, zagrał jakąś znaną melodyjkę. Mój tata zripostował, że gdyby zapełnił flaszki nalewkami, to dźwięk byłby bardziej czysty. Na co Pan Andrzej powiedział: „To przygotuj osiem (na oktawę) pełnych flaszek, a ja przyjdę i będziemy regulować poziom płynów, aby wydobyć ten „czysty dźwięk”.
Odszedł… Dla wielu pozostanie wybitnym kompozytorem współczesności, a dla kogoś wesołym „Panem Jędrusiem” w płóciennej czapeczce, grającym na fujarce. Każdy ma swoją pamięć.
Krzysztof Szymański, Kurier Galicyjski, 2017 r. Nr nr 3 (271)
Kresy24.pl/Kurier Galicyjski
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!