Ciężko tu oddychać. Jest środek lata, 40 stopni w cieniu, ale miejsce, w którym jesteśmy, szczelnie zakrywają grube kotary. Nasz gospodarz, Nikolaj, woli zbyt nie obnosić się z faktem wizyty kilku dziennikarzy z Polski. Nigdy nie wiadomo, kto i jak szybko uprzejmie doniesie o tym władzom. Naddniestrza. Nieuznawanego skrawka ziemi, wciśniętego pomiędzy Mołdawię a Ukrainę.
Dzisiaj zresztą mamy trochę szczęścia, że Nikolaj Buczacki może poświęcić nieco więcej czasu gościom z zagranicy. Zazwyczaj musi koncentrować się nad zbieraniem materiałów na kolejne batalie sądowe, które od kilku lat toczy z władzą tego dziwnego quasi-państwa. Za dwa dni musi znów stawić się w sądzie. Dziś jednak możemy posłuchać jego opowieści.
Kim jestem –
„Naddniestrzaninem”?
– Jestem Mołdawianinem, ale w 1992 roku, kiedy zaczęła się wojna, stanąłem po stronie Naddniestrza – mówi z pełnym przekonaniem o słuszności swojego wyboru sprzed lat. Nikolaj nie był już wtedy jednak młodzieniaszkiem, a dojrzałym ponad 40-letnim mężczyzną. Żadne tam porywy serca, czy gorąca krew kipiąca w żyłach. – Nie chciałem i nie mogłem pogodzić się z polityką romanizacji obszarów na lewym brzegu Dniestru – wskazuje, tłumacząc podłoża swojej decyzji.
To właśnie wtedy zaczęły pękać szwy łączące doniedawna Moskwę z różnymi republikami w ramach ogromnego Związku Sowieckiego, doprowadzając do kilku krwawych wojen, których skutki obserwujemy właściwie do dziś. Gruzji z Abchazją. Armenii z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Czy właśnie Mołdawii z Naddniestrzem.
W 1990 i 1991 roku, na fali łapania oddechu niezależności od Kremla przez poszczególne republiki ZSRR, Naddniestrze, a kilka miesięcy później także Mołdawia, ogłosiły swoją niepodległość. Sęk tylko w tym, że oba obszary przez pół wieku wspólnie tworzyły Mołdawską SSR i zgodnie z zasadami prawa międzynarodowego, nowe państwo powstałe na gruzach sowieckiej republiki powinno zachować dawne granice.
– Naddniestrze bało się idei Wielkiej Rumunii – wyjaśnia nam Buczacki. Wojna trwała ledwie kilka miesięcy, bo Kiszyniów nie był w stanie pokonać wojsk naddniestrzańskich, wspieranych przede wszystkim przez stacjonującą na lewym brzegu Dniestru 14. Armię Rosyjską. Efekt? Powstanie reżimu de facto ze stolicą w Tyraspolu, parapaństwa, którego nikt (nawet Rosja!), poza podobnymi quasi-tworami jak Abchazja, czy Osetia Południowa, nie uznaje.
– Czy po prawie ćwierć wieku trwania tego państwa czuję się Naddniestrzaninem? – zamyśla się w pewnym momencie Buczacki. Pytanie zastyga w powietrzu, gospodarz kroi właśnie dorodne pomidory ze swojego ogrodu i częstuje nas domowym winem, którego w piwnicach ma ponoć ponad 800 litrów. Pewnie czuł się nim przez kilka lat po wojnie, gdy zasiadał w fotelu mera Tyraspola. A może paradoksalnie stał się nim bardziej później, kiedy popadł w niełaskę władzy quasi-państwa?
Kiedy nie zgadzał się na prześladowanie przeciwników politycznych, ich poniżanie i torturowanie przez rząd w Tyraspolu. Jeden z najsłynniejszych tego typu przypadków, dotyczący aktywnego dziś działacza rumuńskiej sceny politycznej skazanego na karę śmierci w Naddniestrzu, Ilie Ilașcu, znalazł przecież swoje zwieńczenie na wokandzie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Te sytuacje spowodowały, że Buczacki stanął po stronie ofiar naddniestrzańskiego reżimu.
Założył gazetę „Człowiek i jego prawa” (nawiasem mówiąc, dziś znów zamkniętą przez administrację), w której do znudzenia rzetelnie opisuje naruszenia podstawowych praw obywatelskich. W chwili obecnej to przede wszystkim dyskryminacja ludności mołdawskiej żyjącej na lewym brzegu Dniestru, która ma utrudniony dostęp do swej mowy ojczystej, albo jest zmuszona do posługiwania się nią zapisaną cyrylicą. Później ciężko o lepsze studia, czy pracę w Kiszyniowie.
Skład etniczny to kolejna osobliwość tej małej krainy nad Dniestrem. Naddniestrze zamieszkują trzy nacje – Mołdawianie, Rosjanie i Ukraińcy – a każda z nich stanowi mniej więcej jedną trzecią całości populacji. Wszystkie trzy języki są teoretycznie uznane za oficjalne, ale to rosyjska mowa dominuje prawie wszędzie. W celu zrozumienia fenomenu „bycia Naddniestrzaninem” spotykamy się w Tyraspolu z prof. Nikolajem Babilungą, głównym ideologiem tego nieuznawanego państwa. Profesor jest dziekanem wydziału historii na miejscowym uniwersytecie i stara się naukowo wyjaśnić odrębność narodu zamieszkującego wąski pas ziemi na lewym brzegu Dniestru.
– To na Zachodzie powtarza się bezrefleksyjnie, że Naddniestrze to część Mołdawii. To nieprawda. Historycznie Mołdawia obejmowała tereny tylko do rzeki Dniestr – mówi Babilunga, kiedy wspólnie zajadamy się smakowitymi czeburekami w urokliwej knajpce koło uniwersytetu. – Bywali tu Polacy, Rosjanie, Kozacy, Tatarzy, ale rządów Mołdawian, czy Rumunów ziemia naddniestrzańska nigdy nie doświadczyła.
„Nasi Mołdawianie” też różnią się od tych żyjących na zachód od Dniestru. To w gruncie rzeczy inna nacja – kwituje. Profesor jest przekonany, że w ciągu ćwierćwiecza udało się stworzyć w Naddniestrzu prawdziwy naród polityczny. – Choć składający się z trzech etnosów! – dodaje pośpiesznie, gasząc pragnienie łykiem piwa z lokalnego browaru z Benderów. Naród to wszak ważna przesłanka państwowości z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Władza i terytorium już jest…
Kto jest kim w tym dziwnym państwie stwierdzić jednak wcale nie jest tak prosto. Większość mieszkańców oprócz paszportu Naddniestrza, którego i tak przecież nikt na świecie nie uznaje, ma dokumenty Mołdawii, Rosji, bądź Ukrainy. Zapobiegawcza władza posiada także paszporty rumuńskie, albo bułgarskie, a więc państw członkowskich UE. Żyje tu tylko ponad 300 tys. mieszkańców, a prawie każdy jest oficjalnie obywatelem innego państwa.
Spotkany na północy Naddniestrza Siergiej przeklina z całą mocą tę sytuację. – Posiadam jedynie rosyjski paszport. I przez to jestem tu uwięziony – kręci głową z niedowierzaniem, kiedy spotykamy się w małym miasteczku Raszkowie. – Ukraińcy nie przepuszczają żadnych mężczyzn w wieku od 18 do 50 roku życia z rosyjskim paszportem – wskazuje na konsekwencje Rewolucji Godności na Majdanie, a także agresji swojego macierzystego państwa na Ukrainę, które dotykają bezpośrednio jego właśnie tu, w Naddniestrzu.
– Przez Mołdawię też nigdy nie wyjadę, bo nie mam pieczątki wjazdowej. Zawsze docierałem do Naddniestrza pociągiem albo autem przez Ukrainę – Siergiej jest wyraźnie niepocieszony dzisiejszą układanką geopolityczną wokół kraju nad Dnieprem. Naprawdę ciężko tu o „prawdziwego Naddniestrzanina”, patriotę nieuznawanej ziemi.
Mamy armię rosyjską i bezpłatny gaz, da się żyć
Te słowa byłego ministra spraw zagranicznych Naddniestrza Walerija Lickaja nie pozostawiają złudzeń co do okoliczności funkcjonowania quasi-państwa. Rosyjscy żołnierze, schowani pod płaszczykiem „sił pokojowych”, stanowią skuteczną gwarancję bezpieczeństwa Naddniestrza. W latach 2000-2008, jako szef dyplomacji, Lickaj był odpowiedzialny za prowadzenie negocjacji z Kiszyniowem, dotyczących przyszłości obu podmiotów.
Dotychczasowe pomysły rozwiązania sporu, na czele z tzw. „Memorandum Kozaka”, zaproponowanym przez rosyjskiego polityka Dmitrija Kozaka, bliskiego współpracownika Władimira Putina, spełzły jednak na niczym.
Dzisiejsze relacje Mołdawii z Naddniestrzem też wymykają się racjonalnym ocenom. W Kiszyniowie niektórzy politycy, jak np. powszechnie poważany w Mołdawii Oazu Nantoi, określają władzę w Tyraspolu bez specjalnych ogródek – bandycki reżim, banda kryminalistów. W Naddniestrzu z kolei, jednym z mitów założycielskich tego parapaństwa stała się agresja wojsk mołdawskich z 1992 roku.
W Benderach funkcjonuje nawet maleńkie „Muzeum Ludobójstwa”, które przypomina nieustannie o chęci wyeliminowania ludności niemołdawskiej z obszaru Naddniestrza. Jednocześnie, codziennie między Kiszyniowem a Tyraspolem, mniej więcej co pół godziny, kursują marszrutki przepełnione pasażerami. Kierunek jest na ogół jeden – rano do pracy lub szkoły w Mołdawii, wieczorem powrót do domu w Naddniestrzu.
Ta sytuacja różni się znacząco od innych stosunków państwa de iure z reżimem de facto w przestrzeni poradzieckiej (np. granicy na moście na rzece Inguri, oddzielającej Gruzję od Abchazji, większość Gruzinów przekroczyć po prostu nie może). Jakby tego było mało, wielokrotnym mistrzem Mołdawii w piłce nożnej był zespół Sheriff Tyraspol, reprezentujący ją w europejskich pucharach, a sama Mołdawia nieraz korzystała z nowoczesnego obiektu w Naddniestrzu w rozgrywkach międzynarodowych (co w przypadku wspomnianych Gruzji i Abchazji jest po prostu niewykonalne)!
Tych absurdów znajdziemy w Naddniestrzu znacznie więcej. Powszechnie określa się tę krainę jako skansen komunizmu. To prawda, pomników Lenina jest tutaj naprawdę wiele (jest nawet złoty towarzysz Lenin tulący do piersi dwójkę dzieci w Katerinówce), a motywy sierpa i młota umieszczono na naddniestrzańskiej fladze. Szerokie arterie Tyraspola, bądź Rybnicy zdobią natomiast rzeźby lub plakaty sławiące bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
To jednak chyba wszystko co ma dziś jakikolwiek związek z komunizmem. Na ulicach panuje raczej dziki prekapitalizm, choć faktycznie na rynku można wskazać jeden podmiot dominujący – firmę Sheriff. Całkiem niedawno na centralny plac Tyraspola wprowadziła się nawet pizzeria jednej z mołdawskich sieciówek. Na to wszystko spogląda życzliwie marszałek Aleksandr Suworow na imponującym wierzchowcu, bohater narodowy Naddniestrza, dla Polaków kojarzący się przede wszystkim z rzezią warszawskiej Pragi w 1794 roku.
Rosja od lat dopłacała do nędznych emerytur Naddniestrzan, choć ostatnio w związku z pogorszeniem sytuacji gospodarczej i sankcjami nałożonymi przez Zachód, musiała dość drastycznie przykręcić kurek z pieniędzmi. To wielki problem dla mieszkańców parapaństwa, ponieważ Naddniestrze od kilkunastu lat systematycznie się wyludnia, a także starzeje. U schyłku trwania ZSRR obszar ten zamieszkiwało około 0,5 mln osób, dziś jest ich tylko nieco więcej niż 300, może 350 tys. Z tego prawie połowa to właśnie emeryci i renciści. Gęsto zadrzewione ścieżki i chodniki w Benderach bardziej przypominają Ciechocinek, Krynicę, czy Truskawiec, a nie przedmieścia stolicy kraju.
Młodzi – jeśli mogą – to wyjeżdżają. Najczęściej do Rosji, czasem do Mołdawii, a nieraz, przez nią, do krajów UE. Walerij Lickaj nie widzi jednak w tym nic niepokojącego. – Czy to naprawdę źle dla państwa, że ludzie wyjeżdżają? Przecież oni tam zarabiają niemałe pieniądze i następnie przysyłają je w większości do swoich rodzin w Naddniestrzu – konkluduje były minister spraw zagranicznych Naddniestrza.
Coś jednak musi być nie tak z gospodarką parapaństwa nad Dniestrem, na co niewątpliwie nakładają się problemy demograficzne, skoro w sierpniu 2014 roku Narodowy Bank Naddniestrza wprowadził do obiegu plastikowe żetony jako oficjalny środek płatniczy. Banknoty i monety jeszcze funkcjonują, ale coraz mniej opłaca się je produkować. Naddniestrze bardzo chwali się swoją własną walutą – rublem naddniestrzańskim – i nową, tańszą technologią produkcji plastikowych pieniędzy. Jego mieszkańcy już mniej, z trudem ukrywając zażenowanie przed przybyszami z „uznawanego świata”.
Polska naddniestrzańska
– Jeszcze nie byliście w polskim Naddniestrzu? – dziwi się Nikolaj Buczacki, kiedy rozmawiamy o jego polskich korzeniach. polskich korzeniach. Zgodnie z nazwiskiem, jego ród wywodzi się z dziś
ukraińskiego Buczacza, choć sam Nikolai po polsku nie mówi. Korzystając z pomocy polskiego misjonarza, sercanina ojca Marcina stacjonującego na stałe w Benderach, udajemy się na północ nieuznawanego reżimu.
– To Jahorlik, tu kiedyś przebiegała granica I Rzeczypospolitej – mówi w pewnym momencie duchowny podczas naszej podróży samochodowej. Wjeżdżamy do Polski naddniestrzańskiej.
Kraju, który nie istnieje, w państwie, którego, z punktu widzenia prawa, nie ma. Serce polskości w Naddniestrzu stanowi polska wioska Słoboda Raszkowska (niegdyś nosząca nazwę Księdzówka).
To sioło położone jest właściwie na samej granicy z Ukrainą i jeszcze kilka lat temu, żeby dotrzeć do niej należało przekroczyć specjalny ukraińsko-naddniestrzański punkt graniczny. W takich miejscach najłatwiej spotkać wszystkich na mszy świętej, co też niechybnie czynimy. Boża służba trwa tu grubo ponad 2,5 godz., bo prowadzona jest właściwie w trzech językach. Modlitwy po polsku, kazanie po rosyjsku, a pieśni w ukraińskiej mowie.
Sam kościół został stworzony na bazie domu prywatnego jednej z prawosławnych mieszkanek Słobody, niegodzącej się z faktem dwukrotnego wyburzenia poprzednich katolickich świątyń przez władzę radziecką. W wiosce przebywa ksiądz Dima, Ukrainiec, władający piękną polszczyzną, co jest rezultatem m.in. jego studiów w Poznaniu. Ze znajomością ojczystego języka jest jednak w Słobodzie bardzo różnie.
Tu co prawda większość spotkanych osób powie o sobie bez wahania: „jestem Polakiem”, ale zrobi to… po ukraińsku. Wdowiec Roman na nasz przyjazd wygrzebuje ze starej szafy swoje wszystkie paszporty. Jedno życie, kilka obywatelstw. Związek Radziecki, Mołdawia, Ukraina, Naddniestrze. We wszystkich z dumą wpisane: „Polak”. Słoboda to jedyne miejsce, gdzie w miejscowej szkole język polski to przedmiot obowiązkowy, ale niestety miejscowi wstydzą się znajomości rodzimej mowy przed gośćmi z kraju nad Wisłą.
Spotkane przy polu kukurydzy młode dziewczęta odpowiadają nam tylko po ukraińsku, puszczając przy tym swoje ulubione ukraińskie piosenki takich grup jak Okean Elzy, czy Skriabin, choć widać, że wszystko po polsku rozumieją. – Mam nadzieję, że nadchodzące Światowe Dni Młodzieży i obiecana wizyta w Krakowie jeszcze bardziej zmotywuje młodych do nauki – wskazuje ojciec Marcin.
– No i wy musicie tu częściej przyjeżdżać – uśmiecha się tajemniczo,pokazując nam kątem oka miejscowe piękności. Polskich śladów jest tu zresztą w okolicy więcej. W pobliskim Raszkowie, przepięknie położonym małym miasteczku nad meandrującym Dniestrem, na kartach „Pana Wołodyjowskiego” wbijano przecież na pal Azję Tuhajbejowicza. To właśnie gdzieś tu znajdował się jar Horpyny z „Ogniem i mieczem”, gdzie Rzędzian celnym strzałem z samopału ugodził pomocnika czarownicy Czeremisa, następnie wbijając osinowy kołek w serce strasznej wiedźmy. Co prawda, wskazane zdarzenia to tylko wymysł literacki Henryka Sienkiewicza, ale pobliski polski cmentarz jest już jak najbardziej prawdziwy.
Znajdująca się na niewielkim wzgórzu nekropolia jest raczej zaniedbana i zarośnięta, choć wciąż przywołuje wielkość dawnej Rzeczypospolitej. Pani Natalia, żyjąca w Tyraspolu mieszkanka Naddniestrza polskiego pochodzenia, właśnie w Raszkowie założyła niedawno Dom Polski – nazywając go „Domem Pana Wołodyjowskiego”.– Chciałabym, żeby jak najwięcej rodaków tu przyjeżdżało wypoczywać.
Powiedzcie wszystkim swoim znajomym, że u nas w Naddniestrzu też mamy swój skrawek Polski – apeluje do nas gospodyni nowego polskiego ośrodka w quasi-państwie. Na północy Naddniestrza rzeczywiście jest nieco inaczej niż w większych ośrodkach miejskich. Duch kresów bije wprost z każdego pagórka, jaru, zrujnowanej cerkwi, albo synagogi. Nad niespiesznie płynącym Dniestrem unosi się melodia „Na zielonej Ukrainie” lub „Oj, czyj tam koń stoi”.
Polsko-ukraińska idylla. Ot, taka pocztówka z Naddniestrza – państwa, którego tak naprawdę nie ma. *** Czas wracać do uznanego świata. Czekamy na pustym dworcu kolejowym w Benderach na pociąg relacji Kiszyniów – Odessa. Przez moment mamy wątpliwości, czy lokomotywa rzeczywiście zatrzyma się na stacji w państwie nieuznanym. Pociąg powoli wtacza się na peron. Większość spotkanych w wagonie Mołdawian cieszy się już na urlop na jednej z plaż nad Morzem Czarnym w Odessie. Konduktor nie kryje zdziwienia, kiedy dowiaduje się, że kilku „turystów” z Polski bawiło z wizytą w Naddniestrzu. Proszę wsiadać, drzwi zamykać. Za godzinę będziecie już w normalnym świecie.
TOMASZ LACHOWSKI tekst PIOTR TRYBALSKI zdjęcia
Autor jest redaktorem naczelnym „Stosunków Międzynarodowych”; doktorantem w Katedrze Prawa Międzynarodowego WPiA na Uniwersytecie Łódzkim.
Kurier Galicyjski 16–29 lutego 2016 nr 3 (247)
5 komentarzy
marcin
27 lutego 2016 o 09:20Panie Lachowski! Wstyd,wstyd,wstyd…Jak można tak nie znać Trylogii,Ogniem i Mieczem ???Panie doktorancie i prawniku,Czeremisa usiekł szablą Zagłoba,a Horpynę zastrzelił z pistoletu Rzędzian.I żadnego przebijania osikowym kołkiem nie było.Jedynie na piersi martwej kozaczki położył kamień na którym nakreślił poświęconą kredą znak krzyża…( tak przy okazji,osikowym kołkiem to przeszywano martwe wampiry)
Jan
22 marca 2016 o 15:57Pan Lachowski widocznie nie czytal Trylogii, a tylko obejrzal film, w ktorym Hofman wstawil zmyslona scene przebijania kolkiem osikowym.
tagore
30 czerwca 2016 o 12:30Ciekawe jak zareagowali by mieszkańcy na propozycję inkorporacji do Polski i jak na to zareagowała by Mołdawia. To byłby dobry kawał.
Janek
19 września 2016 o 21:14Dość już tych kawałów. Takie kawały wprowadzają zamęt i niezgodę.
YOLO
3 maja 2018 o 22:19To nie kawał, tylko fakt i musieliby się z tym pogodzić! Może przyjdzie czas, że to samozwańcze tzw. mołdawskie naddniestrze wybije im się z głowy! To są wciąż nasze polskie ziemie, tylko pech dziejowy chciał, że teraz znajdują się w niewłaściwych rękach! Dobrze, że chociaż mieszka tam trochę naszych rodaków, to przy naszym wsparciu mogą domagać się swojej/naszej polskiej autonomii. To właśnie oni mają swój głos,aby dążyć do samozwańczej republiki polskiego a nie innego naddniestrza, aby kiedyś w przyszłości znowu dążyć do połączenia z Polską! Zagrabione ziemie tak jak zagrabione mienie należy zwrócić prawowitemu właścicielowi a w tym przypadku właścicielem jest naród polski i żaden inny!