Rok 2021 został ogłoszony przez Sejm RP Rokiem Stanisława Lema dla uczczenia setnej roczny urodzin wielkiego pisarza urodzonego we Lwowie, która przypada dokładnie 13 września. tej okazji Domunik Szczęsny-Kostanecki, historyk, publicysta i miłośnik literatury Stanisława Lema pisze specjalnie dla Kresy24.pl o wątkach kresowych w jego twórczości.
Zagajenie
Zacznę od uwagi osobistej. Pierwszy mój kontakt ze Stanisławem Lemem dokonał się, gdy miałem lat dwanaście albo trzynaście, w latach 90. XX wieku – a więc w momencie, gdy wielki Lwowianin był jeszcze przed swymi ostatnimi publikacjami, a inny wielki literat-Lwowianin zamykał oczy. Dzieciątka, dostaliśmy w szkole kilka opowiadań ze zbioru „Opowieści o pilocie Pirxie”, między innymi Terminusa. Powiedzieć, że podano nam tę lekturę zbyt wcześnie, to nic nie powiedzieć. Nie tylko nie mogliśmy docenić szczegółów fabularnych, czy kunsztu kompozycyjnego, co oczywiste, ale problem stanowiło dla nas przebicie się przez podstawową, semantyczną warstwę tekstu. Lem był dla nas męczący i obcy. A jednak na swój sposób już wówczas intrygujący, co po wielu latach zaowocowało trwającą po dziś dzień fascynacją, którą dzielę z licznymi przyjaciółmi.
Piszę o tym nie dla czczej rekapitulacji moich osobistych związków z tą literaturą, ale by zwrócić uwagę na pewną okoliczność. Otóż tak, jak Lemowemu pisarstwu w zasadzie od początku, a na pewno od lat 60. towarzyszy sympatia czytelników, tak przez zawodową krytykę – z kilkoma chwalebnymi wyjątkami – traktowane jest ono z dużą dozą nieufności. Czasami wręcz odnoszę wrażenie, że gdyby jakimś cudem zniknęło z dziejów polskiej literatury, przyjęto by ten fakt z niekłamaną ulgą. Bo jakiż to ambaras! Krytyka orzekła, że Lem przynależy do kategorii science fiction; ta – ex definitione – stanowi gatunek pośledni, czy po prostu niepoważny, a tymczasem jedno „Solaris” sytuuje się na szczycie listy najchętniej czytanych polskich powieści.
Stawia się tedy zarzut, że książki Lema w swej warstwie fabularnej owszem wciągające, ale język jakiś nieelegancki, mało literacki, za to z pretensjami do naukowości. Bo przecież na czytelnika zewsząd powinien wyzierać „bursztynowy świerzop” i „gryka, jak śnieg biała”, nie zaś „inwertory neutrinowe”, czy „ciągi fotonowe”. Zupełnie, jak gdyby pierwotna awersja, udzielająca się piszącemu te słowa w wieku trzynastu, czy dwunastu lat, w przypadku krytyki stanowiła doświadczenie formacyjne, a przez to nieodwracalne. Siłą rzeczy przy takim podejściu nie ma już miejsca na badawczą dociekliwość – temat swoich badań trzeba przecież lubić – mogącą pomóc w odkrywaniu związków Lema z Kresami, zwłaszcza z rodzinnym Lwowem, „zrabowanym miastem przodków”. Na dobre nad kwestią tą pochylił się dopiero 4 lata temu Wojciech Orliński, autor biografii „Życie nie z tej ziemi”.
Pod „Wysokim Zamkiem” czyli opis ładu
Stanisław Lem przeżył we Lwowie pierwsze 24 lata (1921-1945). Dostatecznie dużo, a nawet z naddatkiem, by przez resztę życia nosić w sobie kompleks wygnańca. Owo ćwierćwiecze w naturalny sposób rozpada się na dwie części – przedwojenną i okupacyjną. Wspomnienie pierwszej w zasadzie w całości zawiera się we wspomnieniach zatytułowanych „Wysoki Zamek”, pisanych w latach 60., a więc w tzw. złotym okresie twórczości, kiedy powstaje „Solaris”, „Powrót z gwiazd”, czy „Głos Pana”. Książka to oczywiście od wymienionych tu zupełnie inna, przede wszystkim pozbawiona wątków fantastycznych, czy naukowych. Jak pisał w posłowiu Jerzy Jarzębski – drugi obok Orlińskiego wybitny znawca tej twórczości:
„Na tle panoramy międzywojennego Lwowa Lem czyni siebie samego bohaterem opowieści o dojrzewaniu – nie mniej atrakcyjnej i pełnej zaskoczeń, niż fantastyczne fabuły. Bo też i po co zagląda się w dzieciństwo? Najpierw z przyczyn sentymentalnych i dla rekonstrukcji minionego świata. Potem jednak po to, by siebie – dojrzałego – zrozumieć i w centrum panoramy zbudować Wysoki Zamek sensu, pomnik przymierza między dawnymi a nowymi laty.”
A jednak, z całym wdziękiem, którym rządzi plastyczność opisu i autoironia, Lem udokumentował swe lwowskie dzieciństwo w innym jeszcze celu. Po pierwsze, zważywszy późniejszą i konsekwentną odmowę powrotu do rodzinnego miasta – nawet w czasach, gdy było to już politycznie najzupełniej bezpieczne – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten autobiograficzny bildungsroman, jak chce Jarzębski, stanowi pieśń pożegnania. Utrzymaną w pogodnym tonie, ale jednak elegię dla Lwowa, który, choć nie przepadł ani duszą ani ciałem, ba! – przeżył wojnę w o niebo lepszym stanie, niż Warszawa – dla Lema stanowił jak gdyby zamknięty grobowiec. Na marginesie dodajmy, że raz jeszcze, w latach 80., osiedliwszy się w Wiedniu gotów będzie swe dotychczasowe życie, tym razem krakowskie, odciąć, niby nożem.
Po wtóre – ale to już tylko mój domysł – lwowski „coming out” z roku 1966 mógł stanowić rodzaj wybiegu, dzięki któremu Lem skierował uwagę czytelników na swoją kresowość, czy też, jak się wówczas mówiło, „zabużańskość”. Jednocześnie jednak wprowadził element kamuflażu, jeśli nawet nie maskującego jego żydowskich korzeni, to na moment przed marcem ’68 uwiarygadniającego stuprocentową polonizację. Bo też i zwróćmy uwagę: w którym miejscu „Wysokiego Zamku” znajdziemy choćby sugestię, że Stanisław Lem pochodził z rodziny posiadającej bądź, co bądź zewnętrzne oznaki przynależności do narodu wybranego? Nie ma! Nie dowiemy się, że ojciec miał na imię Samuel, a matka – Sabina (z Wollnerów). Ani słowa o bliskim pokrewieństwie – o zgrozo! – z syjonistycznym działaczem Henrykiem Heschelesem, bo o Hemarze nawet nie ma co wspominać.
Co zwraca uwagę w warstwie fabularnej „Wysokiego Zamku”? W zasadzie wszystko, bo jest to po prostu dobrze napisana książka – jedna z tych, które czyta się jednym tchem, szczególnie jeśli kto uwielbia wypady do Lwowa. Mnie szczególnie przypadła do gustu galeria postaci napotkanych w gimnazjum im. Szajnochy, zarówno spośród nauczycieli, jak i kolegów. Oto fragment charakterystyki nauczyciela „matmy”:
„Matematyki uczył profesor Zarycki, jedna z bardziej niezwykłych postaci ciała pedagogicznego, Ukrainiec, którego córka była wmieszana w sprawę zamachu na ministra Pierackiego[…] Poczynał sobie z nami w sposób dosyć niezwyczajny, albowiem miewał fantazje. Czasem nagradzał za dobrą odpowiedź w ten sposób, że kazał wyróżnionemu opuścić klasę i spacerować sobie po mieście; to znowu zaczynał lekcję od tego, że wyrwanych z ławek uczniów rozsyłał pod rozmaite adresy, ażeby mu pozałatwiali to i owo”.
Que de souvenirs! Que de regrets!
Głos Pana zwiastujący zagładę
Niebawem po „Wysokim Zamku”, w roku 1968 ukazał się Głos Pana, jedna z najtęższych intelektualnie powieści Lema, książka ze zredukowaną akcją, stanowiąca literacką symulację zetknięcia rodzaju ludzkiego z czymś, co przynajmniej na pierwszy rzut oka wygląda na wysłany z Kosmosu sygnał, list zakodowany za pomocą strumienia neutrinów – tytułowy głos Pana. Ktoś mógłby w tym momencie przytomnie zapytać: jaki to ma związek z jakąkolwiek kresowością. Rzeczywiście, epizod, o którym myślę, przypomina „szpilkę w lesie”, ale ze względu na swój dramatyzm – szpilkę błyszczącą wyjątkowo silnie, no i właśnie – kresowo. Oto Saul Rappaport – podobieństwo do ojcowskiego imienia, jak sądzę, nieprzypadkowe – opisuje swoje przeżycia z czasów II wojny światowej, a konkretnie z roku 1942 (w przypadku Lema chodzi o doświadczenia o rok wcześniejsze):
„Rappaport mówił całkiem spokojnie, lecz w słowach jego zadrgał, jak mi się zdawało, rodzaj podziwu dla młodego boga, który dyrygował całą operacją, ani się z miejsca nie ruszając, ani nie krzycząc, nie wpadając w na pół pijany trans walenia i kopania, w którym pracowali jego podkomendni z żelaznymi blachami na piersiach. W owej chwili Rappaport rozumiał nawet i to, że podkomendni ci tak właśnie postępować muszą, że chowają się przed ofiarami w nienawiść do nich, a tej bez brutalnych czynów nie umieliby wywołać. Musieli łomotać Żydów kolbami, musiała spływać krew z rozciętych głów, oskoropując twarze, ponieważ czyniła je poczwarnymi, nieludzkimi[…].”
Jak zaznacza Wojciech Orliński, na pytanie, co z tych traumatycznych wyznań zawiera prawdę o Lemie, jego zona Barbara, miała opowiedzieć: „wszystko”. Biograf autora wnosi przypuszczenie, jakoby Lem odsłonił się tutaj ponad miarę, i miał tego faktu żałować przez resztę (literackiego) życia. Nie zgadzam się z tak postawioną tezą. Fragment książki to nie gafa, którą się powiedziało na przyjęciu i której nie można cofnąć. Maszynopis to jest – a w każdym razie było – coś, co podlegało w latach 60. długotrwałej obróbce i trudno wyobrazić sobie, ażeby pisarz, który się „wygadał” i faktu tego pożałował, nie miał sposobności w pewnym momencie wycofać niepożądanego fragmentu – żeby nie poszedł do druku… Raczej sądzę, że w drugiej połowie lat 60. – mimo swoistego piętna w postaci żydowskiego pochodzenia – Lem poczuł się na siłach, by swoje traumatyczne doświadczenia ze Lwowa raz na zawsze z siebie wyrzucić. Niewykluczone zresztą, że była to forma protestu przeciwko inspirowanej przez Moczarowców antysemickiej nagonce – wówczas tym bardziej mielibyśmy do czynienia z działaniem intencjonalnym.
Zakończenie
O uniwersalnym wymiarze twórczości Lema przekonywać nikogo nie trzeba. Napisał szereg traktatów, brawurowych powieści i awanturniczych opowiadań zawierających niewielką dawkę tego, co nazywamy „polskim idiomem”, ale za to nasyconych pytaniami o przyszłość ludzkości, w tym o istnienie i możliwość kontaktu z cywilizacjami pozaziemskimi, i był to jeden z powodów, dla których pozostaje ceniony niezależnie od szerokości geograficznej. Ale pozostaje Lem idiomatyczny. W stulecie urodzin warto się temu aspektowi przyjrzeć bliżej.
Na tegorocznych targach książki na kijowskim Arsenale Stanisław Lem grał pierwsze skrzypce. Cała impreza odbyła się pod hasłem „Я бачив майбутнє” (zobaczyłem przyszłość) – słowa, które rzeczywiście Lem wypowiedział i do których, jak mało kto, miał prawo. Przewidział istnienie klucza USB – w „Powrocie z Gwiazd”; hibernacji w celu wydłużenia życia – w „Kongresie Futurologicznym”; a nawet tworzenie nowych światów (rzeczywistości rozszerzonych) – w „Dziennikach Gwiazdowych”. Został doceniony przez prezydenta Ukrainy, chwalącego się, że w młodości czytał „Solaris”.
I kiedy opadnie już gwiezdny pył, a z literatury pozostanie to, co najlepsze, w pełnym słońcu – albo słońcach – wyłoni nam się człowiek, który zobaczył przyszłość – Stanisław Lem, autor „Niezwyciężonego” – tak majestatyczny w swym literackim kunszcie, jakby sam też był niezwyciężony.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
3 komentarzy
Paweł Bohdanowicz
12 września 2021 o 16:19Lema uważa się przede wszystkim za pisarza science fiction. Rzeczywiście, niektóre jego utwory to czyste SF. Chyba więcej jest jednak dzieł z zakresu antropologii filozoficznej, psychologii, socjologii, ucharakteryzowanych tylko na SF. Moim zdaniem Lem był najbardziej twórczy i odkrywczy właśnie w tym, co dotyczyło człowieka i ludzkiego społeczeństwa.
Kto rządzi na planecie Eden? Oficjalnie – nikt! W rzeczywistości nie wiadomo kto. Władza jest prawdopodobnie kolegialna, ale oficjalnie w ogóle nie istnieje. Są obozy odosobnienia, ale nie ma tam strażników ani nawet ogrodzenia, bo więźniów wewnątrz obozu utrzymuje „GNIEWIŚĆ” (zbitek słów gniew + nienawiść). CZYŻ TO NIE DAJE NAM DO MYŚLENIA? 🙂 Czy nie jest to impuls do przemyśleń na temat cybernetyki społecznej i demokracji? Lem był geniuszem, ale nie zajmował się robotyką ani lotami kosmicznymi, lecz ludźmi.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
13 września 2021 o 17:17Dziękuję za bardzo cenny komentarz! Zgadzam się, że Lem nie pisze o kosmosie, obcych cywilizacjach i dalekich planetach – ale o nas. Nic bowiem tak nie sprzyja autodefinicji, czy, mówiąc skromniej, pytaniom o naszą o kondycję, niż porównania z innymi istotami, niechby nawet wymyślonymi na potrzeby chwili! Jednocześnie Lem, uciekając od pułapki futurologii – którą bezlitośnie obśmiał w „Kongresie Futurologicznym” – wykorzystał szansę, by ukazać możliwe kierunki rozwoju ludzkości w kostiumie obcych cywilizacji.
ego
17 listopada 2021 o 21:19Geniusz