Można powiedzieć, że Warszawa, podobnie jak i Polska, dojrzewała do wydarzeń, które nastąpiły 11 listopada 1918 roku. Zwolnienie Józefa Piłsudskiego przez Niemców z aresztu w Magdeburgu, jego przyjazd do Warszawy, objęcie władzy i proklamowanie niepodległości były kulminacją tego procesu. A przecież dwa tygodnie wcześniej atmosfera w Warszawie, a przede wszystkim stosunek warszawiaków do Piłsudskiego – oględnie mówiąc – był raczej wstrzemięźliwy. Ową ewolucję barwnie opisał Marian Romeyko, Dowborczyk, czyli żołnierz nieistniejącego już podówczas I Korpusu gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego. Relacja tym cenniejsza, że jako żołnierz Wojska Polskiego w odrodzonej Polsce – za udział w wojnie z Rosją Radziecką otrzymał Srebrny Krzyż Virtuti Militari – zachował krytyczny stosunek do polityki Piłsudskiego i jego obozu politycznego (szczególnie po przewrocie majowym w 1926 roku).
⁕
Dzieje pisane, nawet jak najbardziej obiektywnie ujęte, nie są w stanie odtworzyć prawdziwego klimatu, towarzyszącego pewnym historycznym wydarzeniom. To jest zadanie pamiętnikarzy. Kierując się tym pewnikiem, świadom trudności, na jakie się natknę, sięgam pamięcią do lat bardzo dawnych, by przynajmniej pokrótce scharakteryzować atmosferę panującą w Warszawie, tak jak ją odczuwałem i widziałem oczami młodego oficera w pamiętnych dniach październikowych i listopadowych 1918 roku, poprzedzających odzyskanie niepodległości.
Kiedy jesienią 1918 roku odbywałem kilometrowe przechadzki po pięknym Kijowie i jego ogrodach, urozmaicające przymusową a beznadziejną bezczynność, spotkałem jednego z przyjaciół, który pokazał mi egzemplarz warszawskiej gazety z połowy października, z odezwą Rady Regencyjnej, wzywającą byłych wojskowych do stawienia się w Warszawie i zasilenia szeregów formującego się Wojska Polskiego.
Od dawna byłem przygotowany na wyjazd do Królestwa i zaopatrzony w fałszywe dokumenty repatriacyjne. Wezwanie Rady Regencyjnej do stawienia się w Wojsku Polskim przyspieszyło moją decyzję. Już wkrótce siedziałem w pociągu. Dowlókł mnie przez Zdołbunów, Kowel, Lublin, z pewnymi przygodami, do Warszawy, gdzie zatrzymałem się w hotelu „Victoria” przy ul. Jasnej.
Rzuciłem się na miasto żądny nowych wrażeń, w poszukiwaniu krewnych, przyjaciół, znajomych. Po upływie kilku dni byłem jak u siebie w domu. Odnalazłem wielu kolegów, zarówno z korpusu Dowbora, z armii rosyjskiej, jak i z czasów kijowskich, spotkałem krewnych i znajomych. Wystarczyło oblecieć miejsca, gdzie zbierali się byli wojskowi, jak „Nasza Gospoda” Dowborczyków przy ul. Marszałkowskiej 80, cukiernia Kleszcza, bilardy u Jackowskiego, „Udziałowa” na Nowym Świecie itp. Wieczorem można było znaleźć „zamożniejszych” u słynnego Wróbla oraz w licznych nocnych klubach karciano-artystycznych.
Warszawa znajdowała się wówczas, że tak powiem, pod moralną okupacją Dowborczyków i żołnierzy z II korpusu Michaelisa, a więc oficerów z armii rosyjskiej. Wszędzie było ich pełno. Ubrani w stare rosyjskie frencze z guzikami od Dowbora lub na pół cywilne łachy, błądzili bez celu od kawiarni do kawiarni, przejadając ostatnie pieniądze, bez nadziei na znalezienie jakiejkolwiek pracy. Część zapisała się przed kilku tygodniami na uniwersytet i politechnikę.
Lecz obok okupacji „moralnej” Dowborczyków istniała jeszcze inna. Warszawa była okupowana przez władze niemieckie i przez „wojsko polskie” pod dowództwem niemieckim, które, jak już wspominałem, nosiło nieprzyjemną dla ucha nazwę „Polnische Wehrmacht”. W Warszawie (jak już i poprzednio w Kijowie) wyczuwało się, że okupacja słabnie. Władze niemieckie nie wtrącały się do codziennego życia miasta i jego obywateli. Wojsko niemieckie wyglądało, nawet zewnętrznie, raczej niechlujnie. Powszechnie natomiast dawało się odczuć, że z „Polnische Wehrmacht” – jako z polską siłą zbrojną – związane są określone nadzieje. Wprawdzie jego żołnierze nosili mundury niemieckie, ale z odznakami polskimi. Odróżniali się od Niemców korzystnie także wyglądem; byli ubrani schludnie, a nawet elegancko; czuło się panującą dyscyplinę.
Przyjeżdżając z Rosji do bądź co bądź spokojnej Warszawy, spotykając wielu znajomych i przyjaciół, sądziłem, iż znajdę się w samym centrum wiadomości o toczącej się wojnie, o przyszłości kraju, o zamiarach kolegów. Już na początku spotkało mnie kompletne rozczarowanie; byliśmy wszyscy jak przysłowiowa „tabaka w rogu”. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co nastąpi, a nasze plany nie wykraczały poza dzień następny. Nikt literalnie o niczym nic nie wiedział – ani o istotnym przebiegu wojny na zachodzie, ani o stanie jakoby toczących się pertraktacji między stronami wojującymi. Nasze wiadomości ograniczały się do plotek krążących w „Gospodzie”, w różnych bilardach i klubach i do zwięzłych informacji gazet warszawskich, pozostających nadal pod cenzurą niemiecką. Zdaję sobie sprawę, że obecne pokolenie, dzięki radiu i telewizji, informowane w błyskawicznym tempie o wszystkim, co się dzieje na całej kuli ziemskiej, i to w miarę narastających wydarzeń, odniesie się do tego sceptycznie. Wówczas jednak nie istniało radio i telewizja i nie było żadnego zastępczego środka informacji. Warszawa była kompletnie odcięta od świata, żywiła się jedynie informacjami z gazet codziennych, a więc preparowanymi przez Niemców. Jedyną wskazówką dla nas, młodzieży wojskowej, było wezwanie Rady Regencyjnej.
Właśnie w związku z tą odezwą, zdawałoby się jasno sprecyzowaną, nie podlegającą dyskusji, spostrzegłem, że stanowisko młodych Dowborczyków nie jest jednolite.
W dalszym ciągu skłonni oni byli uważać Radę Regencyjną za organ wykonawczy Niemców, podobnie jak i „Polnische Wehrmacht”, mimo że nosił orzełki i mimo że nazywał się „wojskiem polskim”. Woleli więc przeczekać. Na razie nie precyzowali wyraźnie, jak długo. W każdym razie oczekiwali rozkazu od dawnego dowódcy. Właśnie wtedy zaczął wzrastać nieco zachwiany szacunek dla Dowbora. Młodzież wojskowa dopiero teraz skłonna była właściwie ocenić jego przewidującą decyzję w sprawie rozbrojenia korpusu, chociaż niespełna pół roku temu krytykowała ją gwałtownie, zwłaszcza najbardziej bojowe jej odłamy, żądne czynów i gotowe do poświęceń. Generał jednak milczał, a młodzież czekała.
Stosunek nasz, młodych oficerów z armii rosyjskiej, do tego niemieckiego „wojska polskiego” nie był i nie mógł być przyjazny. Nie mogliśmy pogodzić się z myślą, że podczas gdy my, Polacy, walczyliśmy przeciwko Niemcom, oni, również Polacy, bili się po stronie Niemców. Trudno nam było zrozumieć ich ideologię, ich kalkulacje polityczne. Rzecz prosta, że przy tej okazji zetknęliśmy się z „zagadnieniem legionowym”, z nazwiskiem Piłsudskiego.
Osoba Piłsudskiego, jak i skrajnie różniące się opinie oraz poglądy na temat działalności Legionów nie wydawały się łatwe do zrozumienia. Nazwisko Piłsudskiego, nam, wojskowym z armii rosyjskiej, prawie nic nie mówiło. Dochodziły do nas wprawdzie już w Rosji fragmentaryczne wieści o istnieniu „Legionów” po stronie niemiecko-austriackiej, co podówczas budziło w nas raczej zdziwienie. Czteromiesięczny pobyt Dowborczyków w Warszawie po rozbrojeniu korpusu bynajmniej nie przyczynił się do ujednolicenia stanowisk, przeciwnie, raczej pogłębił nastroje niezdecydowania. Kim był w oczach tej młodzieży wojskowej Piłsudski? Krążyły krańcowo sprzeczne opinie i plotki: jedni skłonni byli uważać Piłsudskiego za wielkiego wodza, a to pod wpływem agitacji młodzieży warszawskiej, zorganizowanej w jakiś tajemniczy związek, inni znów odmawiali mu tego rodzaju kwalifikacji, przypominając, że nie był nawet generałem, a tylko „komendantem”, brygadierem, dowódcą zaledwie jednej dwupułkowej brygady. Niektórzy przebąkiwali o nim jako o przyszłym przywódcy narodu, inni najbardziej się tego obawiali, twierdząc, że jest to po prostu „socjał” – osobisty przyjaciel Lenina, który poprowadziłby Polskę po drodze znanej im już z Rosji. Wreszcie nie brakło zdecydowanych przeciwników Piłsudskiego, którzy skłonni byli widzieć w nim jedynie dobrego organizatora „napadów bandyckich”. Większość potępiała jego decyzję wystąpienia po stronie państw centralnych. Nikt natomiast nie odmawiał mu imienia dobrego Polaka, który politycznie błądził i ciągnął za sobą innych. Zdawaliśmy sobie mimo wszystko sprawę, że nasze rozmowy mają charakter czysto akademicki, Piłsudski bowiem przebywał w Magdeburgu, osadzony przez Niemców w twierdzy.
Jednakże, jak nam mówiono, pozostawił po sobie dzieło w postaci Legionów. I tu ponownie napotykaliśmy zagadkę nie do rozwiązania. Gdzież były te Legiony Piłsudskiego? Gdy w rozmowach z oficerami „Polnische Wehrmacht” – w naszym pojęciu legionistami – zapytywaliśmy ich, czy są oni legionistami Piłsudskiego, odpowiadali, że przeciwnie, są jego przeciwnikami, że wyłamali się spod jego rozkazów… Gdy zapytywaliśmy o to legionistów z tak zwanej II brygady, którzy bili się z Niemcami pod Kaniowem lub powrócili z austriackiego obozu w Marmarosz-Sziget, odpowiadali, że są legionistami, lecz nie Piłsudskiego; że poszli za swym brygadierem Hallerem, gdyż Hallera i Piłsudskiego dzielą zasadnicze różnice.
Gdzież więc byli ci prawdziwi legioniści Piłsudskiego i co sobą rzeczywiście reprezentowali? Przede wszystkim wskazywano, że są to „socjały”, że tytułują się per „obywatelu”, że nie noszą korony na orzełku. Opowiadano, że zostali zamknięci przez Niemców w obozach dla internowanych w Szczypiornie i Beniaminowie; że są już na wolności i że część ich jest w cywilu i działa w tajnych związkach. Wszystko to było bardzo trudne do zrozumienia i wcale nie przyczyniało się do wzbudzenia zaufania, a tym bardziej szacunku do tak dziwnej postaci, o której wypowiadano tak różne opinie, jak Piłsudski, ani też do wojska, które stworzył.
Niewątpliwie przyczyniła się, do tego i opinia ludności Warszawy, a raczej pewnych środowisk inteligencji. W tych kołach Piłsudski nie miał dobrej marki; uważano go raczej za niebezpiecznego polityka niż za przywódcę wojskowego. Ludność Królestwa i Warszawy od początku pierwszej wojny światowej ustosunkowała się obojętnie – jeśli nie wrogo – do ruchu legionowego. Wkraczające do Królestwa oddziały legionowe nie znalazły poparcia ani oparcia w społeczeństwie. Wśród ludności pozostały, zwłaszcza na Kielecczyźnie, nawet dość przykre wspomnienia z jesieni 1914 roku, z czasów pobytu legionistów Piłsudskiego. Kuzyn mojej matki, który pracował w dziennikarstwie w Warszawie od wielu lat, zapytany o opinię, wyraził ją tymi słowy: „Pojedź w Kieleckie, tam się dowiesz prawdy o Piłsudskim, o jego Legionach i o ich wyczynach rekwizycyjnych”. Co prawda podkreślił, że Warszawa zmieniła swój stosunek do legionistów od roku 1916, gdy do Warszawy wraz z „socjałami” I brygady wkroczyli inni legioniści, bardziej „konserwatywni” z II brygady Hallera.
Już nazajutrz po przyjeździe do Warszawy koledzy poradzili mi, bym zameldował się u mego byłego dowódcy, generała Iwaszkiewicza. Odnalazłem go w teatrzyku literackim „Momus” czy „Czarny Kot”, gdzie jakoby był „dyrektorem”. Urzędował w starym wojskowym frenczu i ciemnych okularach. Przyjął mnie serdecznie i polecił jako oficerowi saperów zameldować się u właściwego dowódcy, kapitana saperów Skoryny, w tajnym biurze przy ul. Królewskiej 35. Tam, w celu wstąpienia do Wojska Polskiego, otrzymałem rozkaz złożenia dokumentów w biurze rejestracji, utrzymywania łączności z organizacją oficerów dawnego pułku inżynieryjnego Dowbora i… oczekiwania na dalsze rozkazy.
Wypadki potoczyły się teraz szybko. W pierwszych dniach listopada nie byliśmy już jak „tabaka w rogu”. Stawało się jasne, że zbliżamy się do finału, do końca wojny, przegranej definitywnie przez Niemców i Austrię. A więc zwycięstwo Francji! A więc powstanie niepodległej Polski, bez Rad Regencyjnych, bez „Polnische Wehrmacht”, z własnym rządem, z własnym, prawdziwym Wojskiem Polskim, z naszymi dowódcami. Dowiadujemy się o klęsce Austrii, i więcej: że Kraków i Lwów w ręku polskim! Cenzura wyraźnie zelżała, nie odczuwało się obecności okupacyjnych władz niemieckich; przeciwnie, dochodziły słuchy, że Niemcy – cywile i ich rodziny – zaczynają, przeważnie w nocy, opuszczać Warszawę, udając się do swego kraju. Nastrój podniecenia; młodzież nasza zbiera się coraz częściej, jesteśmy pełni entuzjazmu, rwiemy się do czynu, oczekujemy tylko rozkazów… a rozkazy stale te same: czekać, czekać…
W pierwszym tygodniu listopada 1918 roku w Warszawie wcale nie było nudno. Czas spędzaliśmy w mieście, biegając od kawiarni do kawiarni w poszukiwaniu nowych wiadomości. Wiedzieliśmy już na pewno, że Galicję zachodnią przejęły miejscowe władze polskie i że nawet „polskie wojsko” we Lwowie jakoby spotkało się z oporem „wojsk ukraińskich”. Dziwiliśmy się, że Dowbor-Muśnicki jeszcze nie przybył do Warszawy. Tłumaczono nam, że stanął na czele improwizowanych oddziałów, które przejmują teren okupacji austriackiej, a więc rejon Piotrkowa, Sandomierza i Lublina. Okupacja faktycznie przestała istnieć; w Warszawie panem sytuacji stały się oddziały Polskiej Siły Zbrojnej, a więc dawnego „Wehrmachtu”.
Dzień 9 listopada przyniósł od dawna oczekiwaną przez wszystkich wiadomość; kapitulacja Niemiec. Warszawę ogarnął szał entuzjazmu. Był to pierwszy dzień rozbrajania Niemców, a właściwie mówiąc samorozbrajania. Na ulicach Warszawy ukazali się żołnierze niemieccy: Poznańczycy z przypiętymi kokardami o barwach narodowych, Alzatczycy – bez broni, z francuskimi trójkolorowymi wstążeczkami. Zaczęli bratać się z tłumem. Pojedynczo spotykani Niemcy bez oporu oddawali broń nawet wyrostkom. Warszawa poczuła się wolna. Radość wylęgających na ulice tłumów była bezgraniczna. Nikomu nie przychodziło do głowy, by w podobnej chwili zajmować się polityką. Umysły wszystkich zajęte były wydarzeniem o kapitalnym znaczeniu: klęską Niemiec. Dowborczycy otrzymali polecenie, by byli w pogotowiu i stawili się, bodajże w dniu następnym, w gmachu uniwersytetu.
W nocy z 9 na 10 listopada cała Warszawa wyległa na ulice w nieprawdopodobnym podnieceniu. Zapomniano o wszystkich waśniach. Odezwa nowego rządu „lubelskiego” nie znajdowała oddźwięku w szerokich masach. „Warszawka” odkuwała się na Niemcach za trzyipółletni okres okupacji… Tłumy urządzały polowania na Niemców, szukały trofeów. Każdy chciał powrócić do domu z bagnetem, szablą, rewolwerem, a już w najgorszym razie z pasem niemieckim lub bączkiem od czapki wojskowej. Pilnowano dworców, rejonów zakwaterowania wojsk niemieckich, miejsc, w których spotykało się umundurowanych Niemców. Nie stosowano siły, zresztą nie było potrzeby. Rozbrajaniu towarzyszył ogólny śmiech tłumu, ogólna radość, ogólny entuzjazm, a rozbrajany, przy takim akompaniamencie Niemiec najczęściej nie krył swego zadowolenia, jeśli nie wdzięczności.
Tak minął 9 listopada. I oto w pamiętnym dniu 10 listopada błyskawicą rozniosła się wieść po całej Warszawie: „Piłsudski w stolicy”…
Uciekł z Niemiec!… Niemcy wypuścili go z więzienia! Ba! Nawet twierdzono, że „sam Foch kazał go zwolnić…”.
Trudno opisać entuzjazm tłumów wciąż zapełniających ulice… „Wrócił komendant! Władzę Piłsudskiemu! Precz z niemieckimi regentami!”. Gdyby Piłsudski przypadkiem ukazał się w tym dniu na ulicach Warszawy, niewątpliwie groziłoby mu niebezpieczeństwo uduszenia przez rozentuzjazmowany tłum… Znajomi, spotykając się, klaskali w dłonie, powtarzając bez przerwy z wypiekami na twarzy: Piłsudski wreszcie przyjechał.
Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki, w społeczeństwie warszawskim nastąpiła kompletna zmiana uczuć w stosunku do Piłsudskiego. Niepochlebna opinia, osądy, oceny, krytyka jego osoby i jego poczynań, tak ostre jeszcze dwa tygodnie temu, poszły w niepamięć. W tym dniu Piłsudski nie miał już wrogów, a tylko oddane mu, wierne tłumy ludzi o różnych poglądach politycznych, ludzi z różnych klas społecznych. „Wehrmachtowcy”, którzy jeszcze dwa tygodnie temu mówili o nim z rezerwą, dzisiaj z przekonaniem twierdzili: „Chwała Bogu, teraz weźmie wszystkich za mordę!”. Przedstawiciele inteligencji, którzy jeszcze poprzedniego dnia nazywali go z przekąsem „socjałem” (jeśli nie gorzej), byli pełni entuzjazmu dla „księcia socjalisty”, dla „czerwonego szlachcica”, dla kresowego pana, twierdząc, iż jest bardziej księciem niż socjalistą, bardziej szlachcicem niż czerwonym, że szybko rozpędzi tę „lubelską bandę”, gdyż przede wszystkim jest dobrym Polakiem. Wreszcie najbardziej gorące poparcie znajdował Piłsudski wśród ludzi prostych, robotników, którzy widzieli w nim dawnego „towarzysza”, dawnego redaktora tajnego „Robotnika” – „Ziuka”.
Wydaje się, że właśnie w tej psychologii oszalałego z radości, przede wszystkim z powodu klęski Niemiec, tłumu, który wypełniał ulice Warszawy w dniach 10 i 11 listopada 1918 roku, szukać chyba należy klucza do zrozumienia sukcesu Piłsudskiego, tej nieprawdopodobnej, błyskawicznej zmiany nastrojów, powszechnego zapału. Tłum – a podówczas była to bez przesady cała ludność Warszawy – ten szczęśliwy, pijany wolnością tłum przeniósł cały swój entuzjazm na osobę Piłsudskiego, tym bardziej że wracał on do Warszawy jako więzień znienawidzonych Niemców, na których się dziś „odkuwano”. Wracał więc nie tylko „komendant Legionów”, socjał czy nie socjał, wracał człowiek, który istotnie był przez Niemców prześladowany, który cierpiał za ideę. Tłum instynktownie szukał przywódcy. Znalazł go, składał mu hołdy i uznał za przywódcę odrodzonej Polski.
W tym więc dniu duża część społeczeństwa uznała Piłsudskiego za zbawcę ojczyzny, za wodza narodu. W tym dniu zdobył sobie błyskawicznie, automatycznie, bez wysiłku, uznanie, niezależnie od swego pochodzenia, zawodu czy wyznania. I my, młodzi oficerowie, przeważnie Dowborczycy, z miejsca zaraziliśmy się tym ogólnym entuzjazmem. Zapomnieliśmy o wszystkim, co o Piłsudskim mówiono. W tym dniu staliśmy się szczerymi jego zwolennikami, ślepo gotowymi wypełnić jego rozkazy z pełną wiarą w przyszłość. Zdaje się, że w tym dniu zapomnieliśmy o Dowborze: Piłsudski nam go zastąpił. Stał się jak gdyby panaceum, uniwersalnym środkiem na wszystkie bóle i potrzeby zarówno Warszawy, jak całej Polski.
Marian Romeyko, „Przed i po maju”, Warszawa 1967
Opr. TB
fot. Ulotka – zaproszenie do powitania Piłsudskiego na dworcu kolejowym, 1918//https://polona.pl/
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!