Wynik wyborów prezydenckich w Rosji spotyka się z lodowatą falą mieszaniny milczenia i półsłówek. Na Litwie urzędujący od grudnia 2016 premier Saulius Skvernelis powiedział, że „nie przewiduje poprawy relacji z Rosją po tym, co zaszło w ostatnią niedzielę”.
Przypomnijmy garść faktów – tych oczywistych i tych mniej oczywistych. Wczoraj, z wynikiem ponad 3/4 głosujących Władimir Władimirowicz Putin został prezydentem Federacji Rosyjskiej po raz czwarty.
Niezależnie od tego, jak oceniamy uczciwość procedury wyborczej w Rosji – a trudno oceniać ją szczególnie dobrze – stwierdzić wypada, że Putin i tak wygrałby te wybory. Być może stałoby się to w ramach dogrywki, w II turze, ale…
Innymi słowy, gdyby nawet urżnąć mu jakieś 30 punktów procentowych, które pojawiały się przy jego nazwisku wskutek dosypywania kart wyborczych, nikt by mu nie zagroził.
Wygrana Putina – oczywiście zapowiedziana i zaplanowana, ale jednak potrzebująca pewnej sankcji – stała się faktem, powodując, że przez najbliższe 6 lat w fotelu prezydenta FR oglądać będziemy tego cynicznego pułkownika KGB.
Nie jest to na rękę nikomu, z wyjątkiem najbliższych przyjaciół Wołodii. Nie zalicza się do nich w każdym razie na pewno Litwa, która ustami swego premiera powiedziała mniej więcej tyle: ten facet jest gwarantem destabilizacji.
Oczywiście – i tu akurat bez złośliwości – Rosjanie mieli prawo głosować również poza granicami kraju, w tym na Litwie. Fakty pokazały, że litewski Rosjanin jest tak samo zsowietyzowany, jak jego wielkoruski odpowiednik.
Albowiem na Litwie – podzielonej na 5 okręgów wyborczych (brzmi to fatalnie, jakbyśmy dzielili Litwę na 5 porcji, a fe!) – Putin też wygrywa w cuglach – minimalnie więcej bądź mniej od średniej rosyjskiej, ale wygrywa.
Telesfor
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!