Pamięć o jednej z najbardziej znanych stacji kolejowych na byłej polsko – sowieckiej granicy z czasów II Rzeczpospolitej- dzisiaj na terytorium Białorusi, gdzie pomimo upływu 74 lat, można ciągle znaleźć ślady „granicy ryskiej” – przywołuje Igor Mielnikau w artykule zamieszczonym na portalu istpravda.ru
Stacja istniała w latach 1921 -1939. Podróżowali przez nią do Europy nieliczni sowieccy obywatele i zagraniczni pasażerowie jadący na wschód. Nawet teraz, po 74 latach jakie upłynęły od wybuchu II wojny światowej, i od momentu przyłączenia Zachodniej Białorusi do BSSR, w miejscowości Kołosowo można znaleźć ślady przeszłości.
W marcu 1921 r. białoruskie terytorium zostało podzielone pomiędzy bolszewicką Rosję i II Rzeczpospolitą. Od początku lat 20. stacje Stołpce, Kołosowo, i Niegoriełoje stały się głównymi punktami tranzytowymi pomiędzy „pierwsza republiką chłopów i robotników” i „Pańską Polską” – pisze Mielnikau.
Oprócz zwykłego ruchu pasażerskiego, stacja była miejscem, gdzie odbywały się wymiany szpiegów czy więźniów politycznych. To tu w 1933 roku miała miejsce wymiana Bronisława Taraszkiewicza na Franciszka Olechnowicza. Ten ostatni napisze później: „On z więzienia pójdzie tam, gdzie cały wielki kraj- to jedno wielkie więzienie, gdzie myśl ludzka ściśnięta jest obcęgami sowieckiego absurdu, gdzie nie tylko robić i mówić, ale myśleć i oddychać trzeba według jednego, obowiązującego wszystkich szablonu. On pójdzie do kraju białego niewolnictwa, głodu, biedy, ludożerstwa, a ja – kieruje się na Zachód, do państw „kapitalistycznych”, gdzie przynajmniej spać będę mógł spokojnie, wiedząc, że nocni goście z GPU nie zapukają do mnie”.
Kołosowo było także pierwszą polska stacją dla repatriantów z ZSRR, którzy mieli szczęście opuścić Sowiecję i wyjechać do II Rzeczypospolitej. To wszystko odbywało się na oczach miejscowej ludności. W Kołosowie mieszka 88-letnia Stiepanida Jewsiejczyk, która całe życie spędziła „na granicy dwóch cywilizacji”.
„Pamiętam i polską strażnicę i koszary. My straży granicznej jagody nosiliśmy na sprzedaż, które zbieraliśmy przy granicy, ale zabieraliśmy ze sobą paszporty, bo polscy żołnierze nas legitymowali. KOP-iści organizowali obiady dla dzieci z rodzin wielodzietnych” – wspomina kobieta.
Miejscowa ludność pracowała na pana. Nazywał się Ja Krupski. Ojciec pani Stiepanidy otrzymał od niego 14 ha ziemi. Początek lat 30. XX wieku był bardzo ciężki dla wschodnich terenów Polski. Nieurodzaj, problemy ekonomiczne w kraju spowodowały, że pojawiły się trudności z zaopatrzeniem w żywność.
„Wtedy w Polsce było ciężko, ale ludzie nie umierali z głodu jak w „sowieckim sojuzie”. Ten pan pomagał ludziom, a to zbożem, a to kartoflami. Później odpracowaliśmy to, ale on i wtedy nam jeszcze płacił za pracę 1 złotówke. A ta złotówka to miała wartość, nie to co dzisiejsze pieniądze” – kontynuuje swoja opowieść pani Stiepanida Jewsiejczyk.
„Oczywiście z paraca dla Białorusinów było ciężko. Ważniejsze posady otrzymywali Polacy. Nam tylko na ziemi pozwalali pracować. I wykształcenie ciężko było otrzymać. Ale jakoś żyliśmy, pracowaliśmy” – opowiada kobieta.
Kobieta wspomina, jak miejscowi Białorusini próbowali przekraczać granicę ze Związkiem Radzieckim, bo skarżyli się, że tu w Polsce nie mogą się uczyć, a w BSSR panuje wolność.
„Ślad po nich zaginął, a później okazało się, że wszyscy zostali skazani na 25 lat za szpiegostwo… Po wojnie tylko jeden z nich wrócił i opowiadał, ze został wywieziony na Syberię. Uciekali i z „sowietów” do Polski. Tuż przed wojną, w 1939 roku zapukał do naszego domu człowiek. Okazało się, że uciekł z BSRR i nielegalnie przekroczył granicę. Ojciec się przestraszył i nie chciał go wpuścić do srodka. A ton tylko jeść prosił. Zdiwiliśmy się wtedy. Mówiło się, że na wschodzie żyje się dobrze, ale on powiedział do nas tylko: „Tam ani Boga nie ma, ani chleba nie ma”. Daliśmy mu coś do jedzenia i odszedł.
„Wyzwoleńczy pochód ” armii czerwonej na Zachodnią Białoruś pani Stepanida wspomina;
„Polskich pograniczników nie było tu wielu. 15-18 ludzi. Pilnowali granicy, na patrole wychodzili po 2-3. Na granicy był zaorany pas ziemi. Dużo drutu, słupów. A 17 września 1939 roku przybyli tu bolszewicy.
Miałam 14 lat, ale pamiętam, jak Polacy, pogranicznicy dzień wcześniej biegali i przez lornety obserwowali co się dzieje po tamtej stronie. Tam już było widać sowiecką technikę i wojsko. Bolszewicy przygotowywali się do pochodu na Zachodnią Białoruś. Na wieży kontrolnej po stronie polskiej dyżurował strażnik. On się pytał bolszewików, co się tam u nich dzieje. Tamci powiedzieli mu, że „Stalin dogadał się z polskim rządem i Armia Czerwona szykuje się do wyjścia z pomoc ą Polsce”. 17 września tego strażnika KOP-u z wieżyczki zabili i zakopali niedaleko od torów kolejowych. Z rana rozpoczęła się strzelanina, a później polscy pogranicznicy się rozbiegli.
Kiedy już sowieci weszli we wrześniu 1939 roku, to w pomieszczeniach byłej polskiej strażnicy zamieszkali więźniowie, którzy remontowali drogę. Tych ludzi przygnano ze wschodu. – Nas niby „wyzwolili”, ale granica pozostała i do BSRR bez przepustki nas nie wpuszczano. Mama miała w BSRR siostrę stryjeczną, ale nie przepuszczali jej przez byłą już granicę. Pewnego razu, chyba w 1940 roku, ojca wysłali na roboty do Niegorełoje.
Kiedy stamtąd wrócił, powiedział, że u sowietów ludzie żyją bardzo biednie, a przecież i my już wtedy byliśmy „sowieckimi”, jednak mogliśmy przeżyć dzięki zapasom, jakie zrobiliśmy jeszcze „za polskich czasów”. Do kołchozu zabrali nam i krowę i konie. Musieliśmy pracować za „kreseczki- dni pracy” . A pana Krupskiego i jego rodzinę wywieźli na Wschód – opowiada pani Jewsiejczyk.
Nowa wojna nie kazała na siebie długo czekać. Już w czerwcu 1941 roku Trzecia Rzesza zaatakowała swojego byłego sojusznika – Związek Sowiecki. Front szybko przemieszczał się do „granicy ryskiej”.
„ Kiedy przyszli Niemcy, przypędzili sowieckich jeńców i nakazali demontować sowiecką i polską strażnicę. Nam miejscowym wytłumaczyli potem, że robią to po to żeby partyzanci nie korzystali z tych budynków. Polskie słupy graniczne zdejmowali jeszcze bolszewicy, a sowieckie stały tu jeszcze prawie dwa lata po wrześniu 1939 roku. Zniszczyli ich Niemcy” – wspomina straszne czasy mieszkanka Kołosowa.
Po wysłuchaniu tej ciekawej opowieści kierujemy się na byłą „granicę ryską”, która przechodziła po dawnym „Trakcie Katarzyny”. Od razu, gdy znajdziesz się tu, od razu rzuca się w oczy ogromna ilość pagórków. Infrastruktura granicza, groby, okopy –ślady trudnej historii Kołosowa
Przy torach kolejowych widoczna jest jeszcze podmurówka sowieckiej strażnicy. Obok niego znajdowała się brama z napisem „Witamy robotników Zachodu”. Jeszcze do niedawna obok tego miejsca były fundamenty słupów granicznych, jednak zostały już zniszczone.
Troszkę dalej od sowieckiej strażnicy widzimy podmurówkę polskiej strażnicy polskiej.
Po wielkim niegdyś gmachu pozostało zaledwie kilka masywnych płyt. Obok strażnicy leży dużo zardzewiałego drutu. Kiedyś wisiał on na polskich umocowaniach granicznych, jednak potem został zdjęty i składowany tu, pozostając do dzisiaj milczącym świadkiem wydarzeń XX stulecia.
Minęło prawie 80 lat, a na dawnej granicy polsko – sowieckiej nadal odnajdujemy pamiątki, pozwalajace poczuć atmosferę tamtych czasów. Te kruche – choć kamienne czy betonowe podmurówki, zwoje zardzewiałego drutu, należy traktować z taką samą atencją jak liczne siedziby rodowe, czy kresowe pałace. Należy zrobić wszystko, by zachować te artefakty dla przyszłych pokoleń.
Kresy24.pl za Ігар Мельнікаў, „Гістарычная праўда
2 komentarzy
józef III
23 października 2018 o 13:19Stołpce ; nie „Stołbce” ; województwa wschodnie RP a nie „Zachodnia Białoruś”
Dawid
26 czerwca 2019 o 19:43To już kwestia nomenklatury występującej w Polsce i na Białorusi. Generalnie bardzo dobry artykuł