„I Komunia Święta w Moskwie” – nieopublikowane wspomnienia udostępnione przez wnuczka Adama Wiśniewskiego.
Janina Garbacz zd. Bielecka, c. Jana i Franciszki, urodziła się 3 maja 1908 r. w Kamiennej w Świętokrzyskiem, pod zaborem rosyjskim. W 1914 r. ojca powołono do wojska i, wraz z armią rosyjską znalazł się w Rosji.
„ W 1916 r., nie pamiętam, czy to była wiosna czy też początek lata, matka wyruszyła z nami do Rosji na piechotę. W dzień szliśmy, a noc spędzaliśmy u gospodarzy. Nieraz matka zatrzymywała się na dłużej, żeby zarobić na dalszą podróż. Nam wówczas kazano paść gęsi, których się bardzo baliśmy. Ja byłam najodważniejsza i w końcu gęsi bały się mnie; kiedy za bratem ganiał gąsior zawsze go broniłam.
Pamiętam, że dotarliśmy , chyba to był Brześć, gdzie zobaczyliśmy lazarety pełne rannych żołnierzy. Matka z bratem poszła do nich z menażką i przyniosła nam krupy z konserwą, które bardzo nam smakowały ( ja jeść nie chciałam, wstydziłam się).
Podróż ta trwała całe 3 miesiące. W czasie tej wędrówki często podwozili nas gospodarze, dwa razy wojskowi, a nieraz podróżowaliśmy pociągiem. I tak dotarliśmy do Moskwy. Stamtąd było już bardzo blisko do stacji Bratjewo, gdzie spotkaliśmy się z ojcem.
Zamieszkaliśmy w podłużnym budynku z długim korytarzem, po każdej stronie którego znajdowała się jedna duża izba. Stacja była nieduża i znajdowała się niedaleko zajmowanego przez nas budynku. Ojciec był (ztrełetczykiem), to znaczy zwrotniczym, byliśmy zadowoleni i cieszyliśmy się z bycia razem. Życie było dosyć dobre, ojciec kupił nam królika – samiczkę, która miała pięć malutkich królików. Była to dla nas duża radość. 10 maja 1917 r. urodziła się nam siostra Irena, matka w tym czasie była w Moskwie w szpitalu.
Na stacji tej pracował jeszcze jeden Polak jako dyżurny ruchu, do którego dzieci chodziliśmy z bratem uczyć się polskich liter. Gdy wybuchła rewolucja matka bardzo płakała, nie wiedziałam dlaczego. Dopiero po kilku dniach dowiedziałam się więcej, jak już sama zobaczyłam, jak ludzi pędzono, popychano, a na nas zaczęto wołać „polskie mordy”.
Jednego dnia ojciec przyszedł bardzo roztrzęsiony i opowiadał matce, że jakiegoś pasażera, który jechał bez biletu konduktor na zwrotnicy wyrzucił z pociągu. Ojciec mówił matce półgłosem, ale ja słyszałam, że ciało w kawałkach się rzucało. Całą noc nie spałam, matka płakała.
Kazano nam chodzić do szkoły, do której był spory kawałek. Pamiętam mieliśmy jednego nauczyciela, który uczył nas pisać, czytać, rachunków, no i śpiewu. Chodził bardzo smutny, a gdy siadał przy fortepianie mówił: „No rebiata budiem pieć – dołga w cepiach nas dzierżali, dołga nas gołod tamił, czornyja dni minawali z siłą z grażdaniem prabił” ( No dzieci będziemy śpiewać – długo w łańcuchach nas trzymali, długo doskwierał nam głód, czarne dni minęły, obywatele siła zwyciężyli S.K.).
Pamiętam też jeden ranek, gdy na dworze było jeszcze ciemno, jak wszystkich mieszkańców naszego domu wysłano do oczyszczania toru, gdy pociąg utknął w zaspach. Matka obudziła mnie każąc pilnować kuchni, na której coś nastawiła. W tym czasie weszła do mieszkania jakaś kobieta, która zaglądała do garnków a później siadła na środku mieszkania. Kiedy zaczęłam płakać wyszła. Okazało się, że to żona jakiegoś urzędnika, która zwariowałam po tym, jak zabito jej męża i syna.
Z bratem przeżyliśmy bardzo tę chwilę, kiedy na jesieni 1917 roku ukradziono nam nasze króliki pozostawiając same łapki i ogonki.
W 1918 roku na wiosnę matka pojechała do Moskwy do księdza. Na drugi dzień, to była niedziela, pojechałam z mamą do pierwszej komunii. Ten dzień pamiętam bardzo dobrze, bo matka pożyczyła mi buty od sąsiadki i te buty były dla mnie za duże. Moje były zniszczone i nie chciałam tych pożyczonych butów założyć. Wolałam w swoich porwanych jechać, ale matka mi na to nie pozwoliła, a idąc do pierwszej komunii musiałam się jej słuchać.
W Moskwie był duży całkiem pusty kościół, gdzie wszystkie ławki były połamane. Wyszedł ksiądz staruszek, który mnie wyspowiadał i dał komunię. Byłam tym tak bardzo przejęta, że w nocy zdawało mi się, że widzę trzech aniołów klęczących na ławie, którą było podparte nasze łóżko. Aż się spociłam i wlazłam pod pierzynę matce aż do nóg, która się obudziła i uspokoiła mnie mówiąc, że pewnie śniłam.
W tym roku na jesieni był już bardzo duży głód. Z ruskimi dziećmi chodziliśmy po liście kapusty, których nam nie pozwolono brać, bo były przeznaczone dla dwóch krów w kołchozie. Ale nie bacząc na zakaz, ja z bratem i innymi dziećmi podbiegaliśmy i łapaliśmy liście, które były na kupce i uciekaliśmy. Ale niestety, z samych liści i wody zupa była rzadka a kartofli nie było, więc zaprowadziły nas ruskie dzieci do śmietników, gdzie mieszkała władza i stamtąd wybieraliśmy łupiny, które dodawano do liści, aby zupa była gęstsza. Chleb był na kartki, po 40 dkg dziennie, tj. funt, ale na rodzinę, nie na osobę.
Razu jednego w południe przyszło trzech bolszewików z czubami na czapkach i brudnym kijem szukali w gotującym się garnku zupy z liści i łupin polskiej „knigi”, tj.książki. W szkole dużo dzieci, które jadły w niej obiady zachorowało na „nosaciznę”, karmiono ich padłymi końmi. Zaraz odgrodzono wysokim parkanem budynek szkoły, w którym były dzieci, nie dopuszczając do nich rodziców. Szkoła była zamknięta. Mówiono, że wszystkie dzieci potruto, bo nie było lekarstw. Rodzicom już ich zmarłych nie wydano.
Najgorsza była zima. Chodziłam w kolejkę po chleb, bo ja jeszcze przyniosłam, chociaż nie zawsze, bo najczęściej go brakowało. Miałam dziurawe buty, a w nich nogi owinięte w szmaty. Długo stałam w kolejce w strasznym mrozie i kiedy już ten chleb dostałam nie mogłam go wziąć w ręce i nieść, więc włożono mi kawałek chleba pod pachę. Kiedy przyszłam do domu palce u rąk miałam białe. Matka śniegiem mi je rozcierała, a ja ryczałam, ile miałam sił, bo to był ból straszny.
Ojciec już więcej nie pozwolił mi iść. Sam jeździł raz w miesiącu z kolegami kolejarzami na Ukrainę, ale nie trwało to długo, bo wydało się, że z kilku stacji kolejarze w ścianie wagonu przybili deski, za które sypali pszenicę. Tych, którzy tym kierowali rozstrzelano.
Ojciec jeździł na Ukrainę sam, ale za chlebem jeździła też cała masa ludzi…
W 1919 r. matka podjęła starania o wyjazd do Polski… rodzina przyjechała do Tomaszowa, później mieszkali w Zaklikowie. Janina ukończyła gimnazjum w Ciechanowie… W 1927 r. wyszła za mąż Ignacego Garbacza, który pracował w sądzie w Lidzie jako zastępca sekretarza i, tak rozpoczęła się Jej wędrówka po Kresach – mieszkali w Miadziole, Jaszunach, Iwieńcu i Pierszajach.
S.K.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!