Władimir Władimirowicz Putin, kagiebista, despota i judoka o niejasnych planach i wątpliwej zdolności trzeźwego osądu, siedzi w bunkrze ściskając czerwony przycisk. Każdy krok powzięty przeciwko niemu przybliża nas do nieuchronnej zagłady, po której ostaną się tylko chomikujący zapasy właściciele prywatnych bunkrów i amazońskie plemiona izolowane, a za szczyt rozwoju cywilizacyjnego uchodzić zacznie Sentinel Północny. Wobec tego naszą świętą powinnością względem przyszłych pokoleń jest uspokojenie szaleńca, nawet kosztem Donbasu, Krymu i podobnych plamek na mapie, powierzchniowo niedorównujących Wirginii Zachodniej, co statystyczny wyborca pierwszego świata jest gotów zaakceptować. Poza tym to „Make love, not war”, „Ami, go home” i „Death to fascism, freedom to the people”. A nie, to ostatnie nie.
Przede wszystkim nie „Death to fascism, freedom to the people”, tylko „Smiert’ faszizmu, svoboda narodu”. „Śmierć faszyzmowi, wolność ludowi”, tak brzmiały ostatnie słowa jugosłowiańskiego partyzanta Stjepana Filipovicia, gdy żołnierze kolaboracyjnego państwa serbskiego wieszali go na szubienicy w 1942 roku. Równie dobrze mógł je wypowiedzieć Ołeksandr Maciejewski, bezbronny jeniec rozstrzelany przez Rosjan pod Sołedarem w roku 2022. On jednak mówił nie po serbochorwacku, a po ukraińsku i zamiast powtórzyć frazę sprzed osiemdziesięciu lat, rzucił tylko „Chwała Ukrainie”. Co łączyło go z Filipoviciem to fakt, że i jego śmierć uchwycił obiektyw oraz zapisał się w historii pewnej wojny. Dokładnie tej, której w porywie serca tak wielu domaga się zakończenia. No dobrze, raz jeszcze wkradł się tu ponury żart. Ze strachu.
Swą niszczycielską mocą broń atomowa przeraziła nawet własnych twórców, z których wielu zaangażowało się później w ruch antynuklearny. Za przykład niech posłuży regularnie pomijany w szkolnych podręcznikach Józef Rotblat, uczestnik projektu „Manhattan”, uhonorowany za swoje wysiłki na rzecz odejścia od tego typu uzbrojenia pokojową nagrodą Nobla. Równocześnie w świadomości publicznej trwale zakorzeniły się zdjęcia z Hiroszimy i Nagasaki – poparzonych ludzi, zrównanego z ziemią miasta, czy chłopca niosącego martwego braciszka do krematorium. Doświadczonym koszmarem II wojny światowej, z jej ogromem zbrodni, trudno było uporać się z myślą, że oto po raz pierwszy w ludzkie dłonie trafiła broń zdolna zniszczyć życie na Ziemi. Mało tego, decyzja o jej użyciu zależeć miała od kilku nie zawsze lubianych jednostek, często sobie wrogich. Związek Radziecki i Stany Zjednoczone, Indie i Pakistan…
Mimo wszystko do użycia broni jądrowej nie doszło przez całą zimną wojnę, nawet podczas kryzysu kubańskiego. Nie wykorzystano jej w Afganistanie do zdławienia oporu mudżahedinów, ani też wcześniej w Korei, choć gorąco domagał się tego amerykański głównodowodzący, MacArthur, co przypłacił dymisją. Nie sięgnęły po nią ani Nowe Dehli, ani Islamabad, choć poza lokalnymi wojnami w Kaszmirze dwukrotnie, w latach 2001–2002 i w roku 2008, ścierały się stając na granicy pełnoskalowej wojny. Mało tego, wspomniany już ZSRR zdążył się rozpaść i również tutaj nie sprawdził się wieszczony dziś Rosji na wypadek bałkanizacji scenariusz grzybokształtnych chmur posyłanych sobie przez watażków z nowopowstałych państw. Więcej? Proszę bardzo! Bombę atomową zbudowało również RPA w obawie przed próbą zbrojnej interwencji mającej obalić apartheid. Kraj ten przeszedł transformację, do władzy doszedł w nim czarnoskóry prezydent, przy czym nie obyło się bez niepokojów i aktów przemocy, Polacy pamiętają zapewne sprawę Janusza Walusia.
Nie sprawdziły się również fantazje rodem z filmów, w których to grupy terrorystyczne kradną głowicę, choć wcale nie musiałyby do tego czekać na rozpad Federacji Rosyjskiej – do dziś Amerykanie nie mogą znaleźć kilku własnych. Amerykańska organizacja Center for Arms Control and Non-Proliferation uważa, że jest ich sześć, w tym przynajmniej jedna sto dziewięćdziesiąt razy silniejsza od „Fat Mana”, bomby zrzuconej na Nagasaki (sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy ofiar).
Przejdźmy zatem do obalenia pewnego mitu – Putin może, od tak, zbombardować co mu się żywnie podoba. Otóż nie, nie może. Z technicznego punktu widzenia, by odpalić rakietę z głowicą jądrową potrzebny jest czeget, jak zwykło się nazywać prezydencką walizkę z kodami. Sęk w tym, że poza głową państwa takie same mają do dyspozycji jeszcze szef sztabu generalnego (w tym wypadku Gierasimow) i minister obrony narodowej (obecnie Biełousow). Wszystko wskazuje więc na to, że aby odpalić cokolwiek, ów mityczny czerwony przycisk nacisnąć muszą przynajmniej dwie osoby. Sytuacja w której decyzja o ataku jądrowym podjęta zostaje spontanicznie, bez możliwości postawienia się, ostrzeżenia kogokolwiek, lub w skrajnym przypadku zastrzelenia dążącego do zniszczenia świata psychopaty, nie jest więc przesądzona. Właśnie, psychopaty. Psychopatą Putin może i faktycznie jest, ale czy niepoczytalnym obłąkańcem? Czy decyzja o ataku na Ukrainę wynikała z maligny, czy raczej otumanienia własną ułudą, niedoszacowania sił i pokrzyżowania pewnego planu? Nie nam o tym przesądzać, choć raczej mało prawdopodobne, że na Kremlu trzyma się wszechwładny, nieśmiertelny wariat gotowy zniszczyć świat. Prawdopodobnie już by to zrobił.
Załóżmy już jednak, że oszalały Władimir Putin zaprasza do bunkra Biełousowa i Gierasimowa, gdzie przymusza ich do zgody na atak, lub nawet są oni przychylni takiemu pomysłowi (pamiętając, że im większa skala uderzenia, tym mniejsza szansa na pobłażanie, brak odpowiedzialności, lub, zakładając scenariusz apokaliptyczny, przetrwanie wraz z rodziną, majątkiem i przyjaciółmi). Członkowie paramafijnego układu przeżerającego Rosję raczej niezbyt skłonni są zamieniać rejsy jachtami wokół Cypru w towarzystwie haremu modelek z całego świata na nucenie patriotycznych pieśni w przegniłym, poradzieckim schronie. Ani nawet takim luksusowym, z jacuzzi i kolekcją dziewiętnastowiecznych win. Putin, wbrew pozorom, nie jest nieśmiertelny. To, że otoczenie nie obróciło się przeciwko niemu, nie próbowało go przed niczym powstrzymać, nie przesądza o stalinowskim zastraszeniu. Generałom, merom i prezesom wciąż jest bardzo wygodnie. A jeśli trochę mniej to cóż, chwilowe niedogodności lub wymagane poświęcenie. Tych, którzy grają fair (w rozumieniu rosyjskim) nikt od koryta nie odrywa, najwyżej czasem mniej do niego sypnie. Poza tym, takie mniej to i tak dużo.
Zakładamy również, że po stronie rosyjskiej nie znajduje się drugi Stanisław Pietrow, radziecki podpułkownik, który w 1983 roku zignorował wskazania komputerów w centrum ostrzegania, jakoby na Kraj Rad leciały amerykańskie pociski balistyczne. Był to tylko błąd systemu, lecz gdyby Pietrow postępował zgodnie z instrukcjami, poinformowane dowództwo odpowiedziałoby prawdziwym atakiem atomowym. Następuje atak, tyle, że nie taki, jak na filmach.
Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, użycie broni jądrowej przez Rosję nie oznacza III wojny światowej, jaką skutkowałby atak na którykolwiek z krajów NATO. Zresztą, czy byłaby to wojna światowa, czy raczej powtórka z koalicji przeciw Irakowi? Kto wstawiłby się za Putinem? Baszszar al-Asad ze skrawkami Syrii, które kontroluje? Dbający o własne interesy Łukaszenka? Generał Tchiani ze swoją juntą w Nigrze? Bo raczej nic nie wskazuje na to, by Iran chciał pchać się pod izraelskie bomby jądrowe pod pretekstem wyzwalania Donbasu, tak jak i byłoby to ostatnie, czego chciałaby Chińska Republika Ludowa. Ta sama, która już ponoć takie pomysły Rosjanom (wbrew pozorom, nie stanowiącym kliki samobójców) z głowy stanowczo wybijała.
Uderzenie jądrowe uderzeniu jądrowemu nierówne. Jest broń strategiczna – taką atakuje się w opowiadaniach nastolatków Amerykę, oraz taktyczna, służąca do unicestwienia skoncentrowanej wrogiej brygady.
Zarówno jedna, jak i druga strona raczej starają się nie dopuszczać do zbytniej koncentracji sił i środków, zgrupowania wszak można też razić konwencjonalnymi rakietami. Nie mniej taka opcja jest najbardziej realną – małe, choć efektowne uderzenie, przełamanie linii na danym obszarze, symboliczne zwycięstwo… Pretensje sojuszników, pozbycie się najskuteczniejszego straszaka, przekonanie przeciwników i przede wszystkim zobojętniałego świata, że oto faktycznie jest wojna sprawiedliwa przeciw wrogowi elementarnych wartości, kolejne sankcje, czarny PR, niewykonalna wojna z NATO jako ostatnia sposobność do wymachiwania szabelką… I niezbyt chwalebny wpis na Wikipedii (przy założeniu, że Putin kombinuje, jak tu się zapisać w historii złotymi zgłoskami).
Może więc atak na miasto? Tylko które? Malutkie, by przejść do historii jako ten, który spopielił coś, co miał wyzwalać i przy okazji zrobić Ukraińcom symbol na okładkę każdej gazety? A może Kijów lub Charków, by wyjść na masowego mordercę przed własnym narodem, a potem kłamać Afrykańczykom, że chce się pokoju?
Poza tym, powiedzmy sobie szczerze. Ile razy już nasze miasta ginęły w płomieniach, a bohaterscy sołdaci w tielniaszkach podchodzili pod Berlin? Ile takich gróźb już słyszeliśmy od polityków (nie tylko elementów folklorystycznych vide Miedwiediew) i publicystów? Ile „czerwonych linii” przekroczyliśmy i co się stało? Ukraińskie wojska z zachodnimi czołgami opanowują spore obszary w obwodzie kurskim w oczekiwaniu na myśliwce F-16.
Nawet jeśli Putin nie myśli, to ktoś w jego otoczeniu musi. Nawet jeśli nie, myślą chociażby w USA i ChRL. Jeżeli i tam nie – my powinniśmy. Strasznie brzmiąca „bomba atomowa” nie jest gwarancją apokalipsy, lecz potencjalnie większym problemem dla Rosjan, niż dla Ukraińców. Może więc nie warto nabierać się po raz setny na ten sam chwyt, zwłaszcza, że za nim nic nie idzie? Chyba, że zasłanianie się obawą o „eskalację” ma być po prostu wymówką dla niechęci pomocy Ukrainie.
Zdarza się, że ci, którzy wołają, by nie prowokować Rosji, nie mają też specjalnych problemów ze zwalczaniem „syjonistycznego reżimu okupacyjnego”, który, raz jeszcze warto zaznaczyć, broń jądrową posiada. Rozsądniej byłoby bać się, że popchnięty do ostateczności Izrael, stojący przed realną groźbą upadku jego państwowości i rzezi obywateli, zdecydowałby się na ten ruch. Choć trudno przypuszczać, by ktokolwiek tego chciał.
Bomby atomowej nie spuszcza się, ot tak, jakkolwiek strach przed tym nie byłby zakorzeniony w kulturze. Gdyby tak było, na Hiroszimie i Nagasaki by się nie skończyło.
Szansa, że zawiodą wszystkie formalne i nieformalne mechanizmy bezpieczeństwa, zawiedzie ludzka logika i elementarna kalkulacja istnieją. Ale tak samo na Charków może spaść asteroida. Czy to jest powód, żeby żegnać się już z życiem i niczego nie robić? Jak dotąd amunicja dla Kijowa przyniosła nieco większe efekty, niż wzywanie do pokoju, rozejmu i de facto kapitulacji. Bo to nie jest I wojna światowa, gdzie bloki mocarstw biją się o wpływy. Wpływy też są istotne, ale ponad nimi kryje się walka narodu o prawo do istnienia. I walka przeciw państwu, które od setek lat uznaje, że wszystko mu się należy, wystarczy kłamać.
Maciej Serżysko
Tekst ukazał się w nr 15-16 Kuriera Galicyjskiego (451-452), 30 sierpnia – 16 września 2024
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!