Najbardziej demokratyczna na świecie – mówiono o sowieckiej konstytucji z 1936 roku. Ale tylko na papierze. Władimir Putin poszedł w ślady swego idola, Józefa Stalina. Rosja dostała nową konstytucję. Putinowską. Wprowadzającą w Rosji reżim autorytarny. Już nie tylko faktycznie, ale i formalnie. Ale sposób, w jaki narzucono nowy ustrój Rosjanom, pokazuje nie siłę, a słabość Putina. Tyle, że to powinno niepokoić sąsiadów Rosji.
Oficjalne wyniki „ogólnonarodowego głosowania nad zmianami w konstytucji” żadną niespodzianką nie są, bo i być nie mogą. Nie po to Kreml odsunął na bok mechanizm referendum, takiego klasycznego, z określonymi prawnie zasadami, by ryzykować ostateczny efekt wyborczy. Stąd wymyślone głosowanie, bez obserwatorów, z regułami dowolnie ustalanymi. Najistotniejsze było faktyczne rozciągnięcie procesu oddawania głosu na tydzień. Oczywiście formalnie mowa jest o głosowaniu 1 lipca, ale ruszyło ono już 25 czerwca, dzień po przełożonej Defiladzie Zwycięstwa w Moskwie. Rzecz jasna, nie chodziło o umożliwienie jak największej liczbie Rosjan oddania głosu. Chodziło o to, by móc swobodnie manipulować wynikami, by móc je po prostu fałszować. W efekcie, choć 1 lipca, czyli w dniu właściwego głosowania, do urn udało się tylko ok. 15 proc. uprawnionych, to i tak ostateczna frekwencja była imponująca. Dlaczego? Ano dlatego, że przez sześć wcześniejszych dni zagłosowało – oczywiście mowa o oficjalnych danych – ok. 55 proc. uprawnionych. Gdyby nie zabiegi władzy, frekwencja blisko 70 proc. byłaby nieosiągalna. Nie wspominając o niemal 78 proc. głosów za zmianami w konstytucji. Wyniki można by więc uznać za imponujące i z punktu widzenia Kremla zadowalające. Problem w tym, że sam Putin musi sobie zdawać sprawę, że to „potiomkinowskie zwycięstwo”. Takie zwycięstwo nie zapewnia legitymizacji nowej konstytucji, a raczej podaje w wątpliwość obecny porządek. Mogą w niego wątpić nie tylko miliony osób, które głosowały przeciwko, ale też przedstawiciele elity rosyjskiej. W systemie stworzonym przez samego Putina to ostatnie może być nawet bardziej niebezpieczne dla jego rządów.
Pyrrusowe zwycięstwo
W dniach 25 czerwca – 1 lipca odbyło się ogólnonarodowe głosowanie nad poprawkami do konstytucji. Zorganizowane wbrew przepisom obowiązującej konstytucji, która w ogóle nie przewiduje tego rodzaju mechanizmu. Na dodatek Centralna Komisja Wyborcza wyznaczyła głosowanie przedterminowe bez odpowiedniej podstawy prawnej: między dekretem prezydenta Putina z 1 czerwca a początkiem głosowania powinno bowiem upłynąć 30 dni. Oficjalna frekwencja wyniosła 68 proc., ale uwagę zwracają duże różnice między różnymi regionami. Jeśli w Czeczenii i Tuwie było to ponad 90 proc., to w obwodzie irkuckim i Kraju Chabarowskim niespełna 42 proc. Zresztą kilka dni po głosowaniu FSB zatrzymała gubernatora Kraju Chabarowskiego za przestępstwa kryminalne sprzed lat. W Moskwie frekwencja wyniosła niemal 56 proc., a za zmianami było ponad 65 proc. głosujących. Było to możliwe tylko dzięki masowemu fałszowaniu głosowania przez internet. Sondaże wskazywały wcześniej, że za przedłużeniem rządów Putina zagłosowałoby tylko 25 proc. Dlatego Kreml wrzucił wszystkie poprawki do jednego worka (w tym populistyczne, socjalne i ideologiczne). Jeśli nawet przyjąć, że około połowy Rosjan faktycznie zagłosowało za poprawkami, to z innych powodów. Nie za umożliwieniem Putinowi de facto dożywotnich rządów. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow nazwał głosowanie „triumfalnym referendum ws. zaufania do Putina”. Rzecz jasna to wierutne kłamstwo. Jest wręcz przeciwnie – Putin musiał uciekać się do różnych chwytów formalno-prawnych, by mieć gwarancję wyniku, jakiego oczekiwał. Dlaczego w ogóle to robił, skoro tak naprawdę głosowanie obywateli nie było konieczne dla wprowadzenia zmian w konstytucji w życie? Chciał mieć „legitymację” dla rewolucyjnej przebudowy konstytucji. Swego rodzaju alibi – na zasadzie, że przecież większość Rosjan poparła zmiana.
Problem w tym, że okazało się, iż narzucana brutalnie i odgórnie zmiana ustroju wcale nie cieszy się społecznym poparciem. Mimo oficjalnych wyników. Cała operacja poprawiania ustawy zasadniczej pokazała z jednej strony, że Putin już nie jest popularny, a na dodatek teraz nie ma zbyt mocnej legitymacji dla prezydentury absolutnej, a z drugiej strony potencjał sprzeciwu społeczeństwa jest bardzo niski. To oznacza, że reżim będzie dalej wprowadzał represyjne mechanizmy, różne formy ograniczeń i kontroli. Paradoksalnie, nie byłoby dalszego kursu na zaostrzanie autorytarnych rządów, gdyby z głosowania wynikało, że społeczeństwo wciąż masowo popiera Putina. Tak samo by nie było dokręcania śruby, gdyby okazało się, że Rosjanie są nastawieni bardzo rewolucyjnie. W pierwszym przypadku nie byłoby sensu zwiększać represji. W drugim – byłoby to ryzykowne. Okazało się ostatecznie, że Putin nie ma już wsparcia ludu, ale zarazem lud ten jest wciąż bierny politycznie, więc reżim może kontynuować przysłowiowe dokręcanie śruby. Pakt społeczny zawarty przez Putina z Rosjanami na początku lat 2000., ale wystawiony na ciężką próbę zimą 2011/2012, jest już nieważny. Putin przez lata zapewniał stały wzrost stopy życiowej rodaków, ale to już przeszłość. Jedno jest pewne, biorąc pod uwagę poważny kryzys gospodarczy w Rosji, Putin nie mógłby dziś powtórzyć za Clintonem „gospodarka głupcze!”. Bo gospodarką zarządzać nigdy nie potrafił. Korzystał z prosperity na naftowym rynku światowym. Ale nawet nie wykorzystał tego czasu, by reformować rosyjską gospodarkę. Dziś nie pozostaje mu nic innego, jak szukać sukcesu w polityce międzynarodowej.
Problem z zagranicą
Putin potrzebuje sukcesów w polityce zagranicznej, by przykryć nie tylko pozorny sukces konstytucyjny, ale też odwrócić uwagę od pandemii koronawirusa i kryzysu gospodarczego. W połowie czerwca, kilka dni przed przełożoną defiladą zwycięstwa, trzej topowi rosyjscy politycy, absolutna wierchuszka rządzącej kasty, opublikowali w prasie sążniste artykuły, które mogą sugerować kierunek polityki reżimu po zmianie konstytucji. Pierwszy był Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa FR, wcześniej szef FSB, jeden z najbliższych towarzyszy Putina i najważniejszy ”siłowik”. Na łamach rządowej „Rossijskiej Gazety” wyjaśniał, dlaczego uniwersalne wartości niekoniecznie stosują się do Rosji. Tego samego dnia jeszcze Dmitrij Miedwiediew, były premier, a obecnie zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa FR, opublikował na łamach renomowanego rosyjskiego eksperckiego magazynu o polityce zagranicznej „Global Affairs” tekst, w którym przekonywał do większej międzynarodowej współpracy w świecie dotkniętym pandemią COVID-19. Wreszcie głos zabrał sam Putin. Na łamach internetowego amerykańskiego magazynu „The National Interest” opublikował sążnisty artykuł historyczny o przyczynach wybuchu II wojny światowej. Rosyjskie tłumaczenie ukazał się następnego dnia w kilku rosyjskich gazetach. Wszystkie trzy wskazane artykuły mają oczywisty związek z polityką zagraniczną. Patruszew tłumaczy, dlaczego Rosja „genetycznie” nie może przyjąć polityczno-ustrojowych (i nie tylko) rozwiązań zachodnich. Miedwiediew zachęca do nowego resetu i znoszenia sankcji – pokazując, że Zachód powinien współpracować z Rosją taką, jaką określa Patruszew. Wreszcie Putin posługuje się historią (manipulując nią) by przekonać Zachód do oferty Miedwiediewa. Putinowi marzy się szczyt pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, rodzaj drugiej Jałty. Przedstawiona przez niego – kłamliwa – interpretacja historii ma właśnie udowadniać konieczność takiego szczytu, na którym ustalono by nowy porządek świata. Sęk w tym, że w polityce zagranicznej sprawy nie układają się wcale po myśli Putina.
Rosja desperacko próbuje przekonać USA do przedłużenia ostatniego istotnego porozumienia rozbrojeniowego, czyli New START, ale to się może nie udać. Trump mówi jasno – tak było też wcześniej z układem INF – że jeśli kontrola zbrojeń, to musi być w tym także Pekin. A Putin nie przekona Xi do takiego kroku – co też zresztą potwierdza rolę młodszego partnera, jaką pełni w tym układzie. Moskwa wstrzymała się z jakimkolwiek „mediacyjnym” zaangażowaniem w starcie chińsko-indyjskie w Himalajach. Za to ton mediów rosyjskich pokazuje większą sympatię do Indii, a nie Chin. Zresztą premier Narendra Modi znalazł okazję, by zadzwonić z gratulacjami do Putin po głosowaniu konstytucyjnym – i to parę dni wcześniej niż Xi. Indie też chcą zakupić od Rosji duże ilości uzbrojenia, co z pewnością Pekinu nie cieszy. Wydaje się więc, że USA nie muszą dziś przejmować się jakimś ścisłym sojuszem Rosji i ChRL. I wbrew opiniom niektórych ekspertów (także w Polsce) ryzyka porozumienia amerykańsko-rosyjskiego przeciwko Chinom ponad naszymi (i nie tylko naszymi) głowami nie ma. Rosja i USA dalekie są też od porozumienia na tak gorących dziś odcinkach jak Syria, Libia, Palestyna czy Ukraina. Z pewnością Putinowi nie pomoże ujawnienie informacji, że zdaniem amerykańskiego wywiadu Rosjanie (GRU) mieli płacić talibom za zabijanie Amerykanów w Afganistanie. Oczywiście najgorszy od wielu lat stan stosunków z USA to największa słabość zagranicznej polityki Putina. Ale na tym nie koniec. W Syrii Rosjanie utknęli w Idlib – bali się popierać ofensywę Asada aż do końca, by nie zaogniać relacji z Turcją. Jedną z konsekwencji jest pogorszenie relacji z Damaszkiem. Syryjski prezydent stawia znów mocniej na Iran, który dziś okazuje się rywalem Moskwy w walce o wpływ na powojenną Syrię. Ale zamrożenie konfliktu w Idlib wcale nie przełożyło się na poprawę relacji z Turkami. Bo jest inny front, gdzie interesy rosyjskie i tureckie są ze sobą sprzeczne. W Libii zaangażowanie wojskowe Ankary po stronie rządu w Trypolisie przełożyło się na serię porażek generała Haftara, wspieranego przez rosyjskich najemników. Choć front się ustabilizował, Moskwa już wie, że plan zdobycia wpływów w Libii w efekcie całkowitego zwycięstwa Haftara, już się nie uda. Dlatego rosyjscy dyplomaci szukają alternatywy dla Haftara. Do listy kłopotów Kremla dodać należy jeszcze Wenezuelę i Iran. Dlatego dziś jedynym miejscem, gdzie Putin mógłby zagrać na zwiększenie swych notowań i umocnienie reżimu jest Białoruś i/lub Ukraina.
Na Białorusi trwa brutalna kampania przed sierpniowymi wyborami prezydenckimi. Łukaszenka zdaje sobie sprawę z zagrożenia z kierunku wschodniego i bezwzględnie uderzył już teraz w potencjalnych kandydatów Kremla. Baćka to stary lis i nie wydaje się, by Putin mógł tu ugrać coś tak dużego, by zaimponowało Rosjanom. Pozostaje więc Ukraina. Lub Gruzja. Na początku września zaczynają się wielkie manewry Kaukaz-2020. W teorii skoncentrowane w południowej Rosji wojska Kreml może rzucić albo na Gruzję, albo na Ukrainę. W tym drugim przypadku pretekst byłby humanitarny – chodzi o uzyskanie dostępu do słodkiej wody dla Krymu. Warto zauważyć, że nawet zmiany w konstytucji wskazują na agresywne zamiary Rosji. W nowej wersji art. 81 dotyczącego głowy państwa, znalazł się nowy zapis kryjący intencję dalszej terytorialnej ekspansji. Można bowiem przeczytać, że kandydat na prezydenta nie powinien posiadać obcego obywatelstwa za wyjątkiem „obywateli Federacji Rosyjskiej w przeszłości posiadających obywatelstwo państwa, które zostało przyjęte lub jego część została przyjęta do Federacji Rosyjskiej”. A więc chodzi nie tylko o Krym, ale też wszelkie przyszłe podboje Kremla. Czy Putin zdecyduje się na zewnętrzną wojenną awanturę? Chyba jednak nie. To bowiem zupełnie pokrzyżowałoby jego plany dogadania się choćby z częścią Zachodu (Francja i Niemcy przede wszystkim). I pogłębiło już i tak dużą izolację. Jej skalę pokazuje lista gości na defiladzie zwycięstwa 24 czerwca. Pod Kremlem pojawili się przywódcy Białorusi, Kazachstanu, Kirgistanu, Mołdawii, Tadżykistanu i Uzbekistanu. Spoza postsowieckiej przestrzeni – tylko prezydent Serbii. Do tego liderzy separatystycznych Południowej Osetii i Abchazji, które Moskwa uznaje za niepodległe państwa.
Być może kiedyś byłby to dla Putina nawet powód do zmartwienia. Ale już nie teraz. Sfałszowane głosowanie i niekonstytucyjna zmiana konstytucji oznaczają, że Putin na dobre już wylądował w gronie takich satrapów jak Nazarbajew czy Łukaszenka. Nie przejmuje się już opinią Zachodu. Będzie zaostrzał kurs polityki wewnętrznej. Do końca roku może już znikną resztki mediów niezależnych, organizacji pozarządowych i politycznych. Absolutna władza będzie w rękach ”siłowików”.
Grzegorz Kuczyński
Analityk i dziennikarz, pisze o Rosji i obszarze postsowieckim, specjalizuje się w tematyce służb specjalnych. Absolwent historii (Uniwersytet w Białymstoku) i specjalistycznych studiów wschodnich (Uniwersytet Warszawski). Ekspert Warsaw Institute, autor książek „Jak zabijają Rosjanie Ofiary rosyjskich służb od Trockiego do Litwinienki” i „Tron we krwi. Sekrety polityki Kremla”.
fot. kremlin.ru
2 komentarzy
Jareh
12 lipca 2020 o 08:39Bardzo ciekawy artykuł. Szkoda tylko, że tak mało ludzi w Polsce czyta ten portal. Ogólnie media i tzw śmietanka intelektualnama TV promuje rzeczy mało istotne. Ważniejsze jest to kto w co się ubrał, z kim spał lub spała po rozstaniu z żoną lub mężem, jaki ma samochód. Spróbuj porozmawiać z kimś młodym na temat polityki zagranicznej Litwy, Ukrainy, Kazachstanu, czy Estonii… nie wiem czy będą w ogóle wiedzieli gdzie znajdują się te kraje. Czy, jak żyje się Polakom pozostałym po wojnie w tych krajach, nieninteresuje ich to… ot taka smutna prawda
Jarema
12 lipca 2020 o 10:24Miło się czyta o tym co się nie udało Rosji, ale co i ile udało się Polsce przez ostatnie lata? 1000 amerykańskich żołnierzy, co jeszcze?