Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej to dobry moment, by znowu zastanowić się nad sensem tej ofiary, nad tym, dlaczego właśnie Katyń zajmuje tak ważne miejsce w polskiej pamięci. Otóż nie chodzi jedynie o akt ludobójstwa, o wieloletnią walkę z kłamstwem katyńskim i o to, że zabijając polskie elity Sowieci chcieli unicestwić polski naród. Chodzi o coś jeszcze innego.
Członkowie rodzin katyńskich i w ogóle wielu Polaków czuje żal i krytykuje fakt, że Polska zgodziła się na to, by cmentarz w Katyniu formalnie był cmentarzem wojennym. Podkreślają, słusznie, że jest to jakaś forma uniku i manipulacja ze strony Rosjan, na którą polskie państwo pozwala, bo polscy oficerowie nie zginęli w walce, lecz padli ofiarą barbarzyńskiego ludobójstwa, zabici strzałem w tył głowy.
Oczywiście, to prawda, krytycy tej oficjalnej nazwy mają rację. Z tym, że nie zmienia to faktu, że w całej tej tragicznie zakończonej wojennej epopei oficerów wojska II RP, jest rzeczywiście element walki, jak przystało na żołnierza.
Film Andrzeja Wajdy „Katyń”, który w dużej mierze ukształtował nie tylko polską, ale i światową pamięć i obraz sowieckiej zbrodni na polskich oficerach, skupia się na ofierze i kłamstwie katyńskim. Na pierwszym planie są pośrednie i bezpośrednie ofiary, męczeństwo Polaków, na drugim planie, niewyraźne pozostają postacie oprawców. Polscy oficerowie siedzą w niewoli, a potem ich zabijają. Wątek, o którym poniżej, jest ledwie muśnięty. A potem jeszcze ukazany jest mechanizm kłamstwa katyńskiego i instalowanie powojennego komunistycznego reżimu. Poza paroma scenami umyka te pół roku między wrześniem 1939 roku a wiosną 1940 roku. A wtedy właśnie ważył się ich los i, śmiem twierdzić, los Polski na następne dekady i wieki.
Z okazji 8. rocznicy zbrodni katyńskiej odrodzony niedawno Teatr Telewizji TVP wyemitował sztukę „Inspekcja”. Kto nie widział, nic straconego, sztukę można obejrzeć tutaj. Prace nad sztuką rozpoczął reżyser Grzegorz Królikiewicz, ale zmarł we wrześniu zeszłego roku, i dzieło dokończył Jacek Raginis Królikiewicz. W „Inspekcji” zaś głównym bohaterem jest oprawca, enkawudzista Wasilij Zarubin (wielka rola Mariusza Ostrowskiego, zapamiętajcie to nazwisko!). As NKWD, miał na swoim koncie wcześniej, jak i potem, wielkie sukcesy na przykład dokumentne zinfiltrowanie przez Sowietów w latach 40. Stanów Zjednoczonych, co skutkowało między innymi wykradzeniem planów bomby atomowej. Natomiast, jakkolwiek by to nie brzmiało, zbrodnia na polskich jeńcach była jego zawodową porażką, którą mógł przypłacić głową. Wcześniej bowiem długo, prośbą i groźbą, urabiał polskich oficerów (wojska, policji i KOP) uwięzionych w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie i udało mu się zwerbować ledwie kilkudziesięciu z kilkunastu tysięcy np. Zygmunta Berlinga. Nieco większej ilości więźniów, na przykład jedynemu świadkowi zbrodnia katyńskiej Stanisławowi Swianiewiczowi, udało się przeżyć, mimo że nie zdradzili Polski. Dlaczego? To jedna z tajemnic historii, być może to Zarubin wiązał z nimi jakieś nadzieje, być może ich akurat polubił, być może, jak mówi w sztuce Beria, dlatego po prostu, że „upomniała się o nich zagranica”.
Więźniowie zgromadzeni w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie byli dla Sowietów ważni, bowiem jak wiadomo oficerowie byli przedstawicielami polskich elit, nie tylko wojskowych. I nie tylko elit etnicznie polskich, ale też elit mniejszości zamieszkujących Polskę. Prawnicy, działacze społeczni, samorządowcy, lekarze, urzędnicy, artyści, duchowni wszystkich wyznań, przedsiębiorcy, inżynierowie, długo by można wymieniać. Jak również wiadomo, niemiecki nazistowski totalitaryzm był bardziej „toporny” w swoich metodach, więc rozstrzeliwanie przedstawicieli polskiej inteligencji zaczęło się już w pierwszych dniach okupacji. Sowiecki system był zawsze taki, żeby ofiara, zanim zginie, stała się narzędziem w rękach oprawcy. Chodziło bardziej o to, by zabić duszę, a nie ciało. Sowieci zawsze trudzili się, na przykład w latach „wielkiego terroru”, by mieć prawną „podkładkę” pod masowe morderstwa i w tym celu choćby organizowali procesy moskiewskie, na które jeszcze zapraszali zachodnich dziennikarzy. Albo inwazję przedstawiali jako obronę przed napaścią (i ich spadkobiercy, na dobrą sprawę, robią tak do dziś). A najlepiej, i często udawało się tego dokonywać, jak stojący nad grobem, wznosił okrzyki na cześć Stalina, a podbici witali sowieckich najeźdźców z entuzjazmem.
Chodziło o dusze poszczególnych ludzi, jak i dusze całych narodów. Sowieci chcieli zabić Polskę, ale uznawali, że najlepszą metodą do tego byłoby przerobienie na swoją modłę polskich elit, tak jak wcześniej przez lata „szła” praca nad elitami rosyjskimi i w podbitych sowieckich republikach oraz dywersyjnie „szła” praca nad elitami na Zachodzie. To, że mimo takiego podejścia, Sowieci i tak wymordowali więcej ludzi niż Niemcy, to ponury paradoks, ale też zrozumiały w logice demonicznego komunizmu, który przede wszystkim niósł śmierć, ale jak najszerzej pojętą.
Do tego wszystkiego jeszcze komuniści uważali tworzony przez siebie system za „naukowy” i trzeba było w każdym momencie przynajmniej pozorować „naukowość”, a więc pragmatyczne podejście. Wymuszała to też rzeczywistość, bo zarówno Rosja za czasów carskich, jak i Rosja sowiecka (i zresztą dzisiejsza też), zawsze miała w stosunku do swoich potrzeb deficyt wielkich umysłów.
Przedstawiony w sztuce „Inspekcja” Zarubin dostał od Berii właśnie zadanie, by przeciągnąć jak najwięcej przedstawicieli polskich elit na stronę sowiecką. W tym celu przeprowadził wiele rozmów z jeńcami. Są one przedstawione w filmie, odtworzone na podstawie zapisków znalezionych przy zmarłych oraz wspomnień tych, którym udało się przeżyć, jak wspomniany Swianiewicz. Rozmowy z Zarubinem Polaków raz przypominają pełne grozy rozmowy z diabłem, raz dysputy filozoficzne, raz przybierają formy propagandowych ataków i prania mózgu, innym razem to jakby Słowian nocne rozmowy przy szachach albo kieliszku (czy nawet butelce) czegoś mocniejszego. Prośbą, groźbą, perswazją Zarubin zachęca Polaków, by się do Sowietów przyłączyli. Mówi, że tak naprawdę, w głębi duszy, Sowieci Polskę kochają i mogą ją uratować. Ale też czasami, żeby więzień nie poczuł się za komfortowo, straszy wyciągając pistolet. Czasem nawet Zarubin narzeka na sud’bę człowieka radzieckiego i zwierza się „po duszam”. A potem znowu okazuje pogardę nie tylko Polakom, ale zgoła większości ludzkości. Posługuje się też metodami półprawdy czy fałszywej symetrii, klasyczne chwyty sowieckiej propagandy. A generalnie to „ludzki Sowiet”, i za takiego go uznali polscy więźniowie, bo jako jedynemu enkawudziście zgodzili się mu salutować.
Intrygująca jest zbieżność tych metod, sposobu „argumentacji”, klimatu „intelektualnego” i moralnego (czy też – amoralnego) z wciąż stosowanymi chwtyami rosyjskiej propagandy, na przykład rozpowszechnianymi dziś za pomocą internetowych troli. Teraz mówi się o wojnie hybrydowej prowadzonej przez Moskwę, w której również ważną rolę jak armia odgrywa dywersja ideologiczna i różnego rodzaju manipulacje socjotechniczne, psychologiczne i „polittechnologiczne”. Ale na dobrą sprawę, przecież ZSRS stosował to od samego początku, walczył nie tylko na frontach. I nic w tym dziwnego, że są takie podobieństwa, wszak przecież w Rosji rządzą ludzie wywodzący się z instytucji, która jest bezpośrednim kontynuatorem NKWD, a więc i metod Zarubina.
Jak wcześniej wspomniałem, ostatecznie Zarubin ponosi zawodową klęskę i jego kariera, a może i życie, wisi na włosku. Kto wie, jak by potoczyły się jego losy, gdyby nie wybuchła wojna z Niemcami. Ponosi klęskę z punktu widzenia wyznaczonych mu celów, bo polscy żołnierze, a w cywilu najbardziej twórczy i aktywni obywatele polscy, okazali się przygniatającej większości kompletnie niepodatni na metody Zarubina. A przecież dobrze wiedzieli, że na szali jest ich życie, z tym, że, jak mówi jedna z postaci, wybrali „inną formę nieistnienia”. I nie jest to żaden męczeński, romantyczny gest, tylko trzeźwa ocena sytuacji i perspektyw, swoich własnych, jak i konsekwencji dla przyszłości i interesów państwa polskiego.
W końcu zapada decyzja, żeby prawie wszystkich wymordować. Udało się zabić ciało, ale nie dało się zabić duszy Polski, co było dla NKWD tylko połowicznym sukcesem. Możliwe, że to właśnie miał na myśl Stalin, gdy po latach powiedział „my s nimi sdiełali bol’szuju oszybku”. Historycy odczytują to jako zreflektowanie się, że zamordowanie polskich oficerów mogło zaszkodzić sowieckim interesom. Po obejrzeniu tej sztuki zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem nie chodziło Stalinowi o to, że popełniono błędy w akcji specjalnej i tak niewielu polskich oficerów udało się przeciągnąć na sowiecką stronę.
Gdyby ci uwięzieni przedstawiciele polskich elit jednak wówczas masowo sprzedali dusze diabłu, prawdopodobnie nie byłoby już Polski, tak jak ją rozumiemy. Bo wyobraźmy sobie taką sytuację, że polscy liderzy po prostu przyłączają się do Sowietów i już w 1940 roku tworzą jakieś „ludowe wojsko polskie”. Ale na to nie poszli, do końca walczyli o Niepodległą.
Oczywiście, zbrodnia katyńska też otworzyła drogę do zainstalowania po wojnie nowych elit z sowieckiego nadania. Z tym, że one, jak i sam komunizm, nigdy nie zyskały w Polsce prawdziwej legitymacji, zawsze były postrzegane jako coś obcego i narzuconego. Był może krótki okres za Gierka, gdy system okrzepł i zaczął stawać się istotną formą i częścią polskiego życia, ale to trwało ledwie parę lat ówczesnej prosperity, a potem przyszedł papież Polak i w sensie ideowym z „polskiego komunizmu” nie było co zbierać. A do tego jeszcze ciągle dawała o sobie znać pamięć o Katyniu, co jeszcze bardziej czyniło komunizm w Polsce obcym.
Marcin Herman
fot. kadr ze sztuki Teatru Telewizji TVP „Inspekcja”, reż. Jacek Raginis-Królikiewicz
1 komentarz
observer48
20 kwietnia 2018 o 03:50Nawet Stalin zauważył, że Polska nadaje się do komunizmu, jak krowa pod siodło. Najbardziej się jednak uśmiałem czytając w londyńskim Timesie podczas stanu wojennego, że „łatwiej można zmusić koguta, aby znosił jaja, niż przekonać Polaka do komunizmu”.