W najnowszym numerze Kuriera Galicyjskiego Artur Deska o tym, dlaczego rok 2019 jest rokiem wyjątkowym zarówno dla Polski jak i Ukrainy.
W każdym roku można się przecież jakiejś wyjątkowości doszukać. Jednak tak właśnie jest i ten 2019 to jednak rok wyjątkowy. Uważam, że tak jest, gdyż działy się w nim, dzieją i będą się jeszcze działy dla Polski i Ukrainy (i nie tylko dla nich) sprawy niebywale ważne – nie zawaham się napisać, że sprawy epokowe. Najpierw w Ukrainie, a następnie w Polsce zaczęły się wybory. Pierwsze to te ukraińskie – prezydenckie, następne to te polskie – euro parlamentarne. Czekają nas jeszcze parlamentarne – ukraińskie i polskie – parlamentarne. Istny festiwal wyborczy. „Święto demokracji” – jak powiadają niektórzy.
Święto, świętem, ale jak to zwykle w „wyborczy czas”, jesteśmy otaczani, przekonywani, bombardowani, niewoleni, wabieni, zachęcani, zniechęcani, pouczani, oświecani, pocieszani… wszelaką wyborczą agitacją, analizami przeróżnymi, opiniami, ocenami, wnioskami itd., itp., itd. Wybory, wybory, wybory! „Koncentracja” tychże wyborów w czasie (od wiosny do jesieni) i w przestrzeni (jakby na to nie patrzeć to jednak Polska i Ukraina nie są od siebie odległe i uważam, że jest tak nie tylko w geograficznym sensie) spowodowała też „koncentrację” wszystkich tych zjawisk, działań i zachowań, które zazwyczaj wyborom towarzyszą. Stąd więc, szczególnie dla nas, ukraińskich Polaków i polskich Ukraińców, odczucie nimi otoczenia, bombardowania i przesycenia nawet.
Zasadniczo nic w tym dziwnego, nic w tym niewłaściwego, nic nagannego. Jasne – jak wybory, to i „agitacja być musi”. Dlatego, chociaż uważam, że ta „agitacja dni dzisiejszych” jest przesadnie natarczywa i męcząco wszechobecna, to nie to moją irytację budzi. Również nie irytuje mnie to, że najróżniejsi politycy, analitycy, specjaliści, dziennikarze i inni, już po wyborach (tych minionych) „zasypali” nas swoimi przemądrymi przemyśleniami na temat „dlaczego stało się to, co się stało” i proroctwami o tym co się stanie jeszcze. Sam fakt „przesycenia przestrzeni” agitacją przed i powyborczą jeszcze można by ścierpieć. Natomiast przekaz, ten który jest większości tych agitacji istotą, nie tylko moje uczucia, ale i logikę obraża.
Nie, bez obaw proszę – nie o „mowie nienawiści” chcę dzisiaj pisać. Tak, ona jest obecna! Więcej! Ona jest rdzeniem przeogromnej części tych agitacji, analiz i prognoz oraz proroctw. Jednak nie zamierzam o niej pisać, ponieważ robiłem to już wcześniej ja, robili to inni – mądrzejsi, o wiele bardziej kompetentni ode mnie. Niestety i ja, i owi „oni” nie doczekaliśmy się zauważalnych rezultatów i „mowa nienawiści” ma się świetnie, jest używana przez większość polityków i wielu „około polityków”. Co więcej, z niby logicznej i moralnie usprawiedliwionej potrzeby walki z rzeczoną „mową nienawiści” uczyniono skrajnie nielogiczny i relatywistyczny oręż brutalnej politycznej walki, w której te same gesty i słowa, raz to są kwalifikowane i oceniane jako „mowa nienawiści” i zniewaga, raz to jako „wolność słowa” i performance – wszystko zależy od tego kto i kogo ocenia. To jest temat na „opasłą” pracę naukową, a nie skromny felieton. Dlatego, biorąc wszystko powyższe pod uwagę, o „mowie nienawiści” nie będę pisał. Pragnę natomiast zwrócić uwagę na sprawę, moim zdaniem niebywale ważną, czyli na stosunek wielu polityków (i ich akolitów przeróżnych) do istoty „demokracji”. Pragnę to uczynić opierając się właśnie na tym, co rzeczeni zrobili, powiedzieli w trakcie kompani przedwyborczej oraz (o wiele bardziej) na tym, co mówią obecnie.
O ile bowiem w przedwyborczej agitacji słowo „demokracja” nie schodziło z ust większości polityków, politologów, dziennikarzy i agitatorów, to po wyborach nie jest już tak samo. Przed wyborami prawie wszyscy i wszędzie mówili o tym demokratycznym, cudownym systemie, który pozwala WSZYSTKIM OBYWATELOM współdecydować o polityce i nie tylko o niej. Wyrażali przekonanie o mądrości wyborców (prawda, były wyjątki) i o tym jakich cudownych i jedynie słusznych decyzji można od tychże wyborców oczekiwać. Deklarowali wierność demokracji i jej zasadom. Super! Wybory się skończyły, ogłoszono wyniki i… jedni wygrali, a drudzy przegrali. W demokracji to naturalna kolej rzeczy.
Co niebywale ciekawe, znaczna część tych przegranych raptownie przestała demokrację kochać! Nie, nie tak oficjalnie oczywiście! Oficjalnie to ona nadal demokrację głosi, tolerancją i polityczną poprawnością się zachłystuje, z „mową nienawiści” walczy! Jednak… Tak po cichutku, nieformalnie, półgębkiem, szeptem, insynuacją nieśmiałą – wielu z przegranych kwestionuje wyniki demokratycznych wyborów.
Istota demokracji – w znacznym uproszczeniu – to uznanie przez ogół woli większości. Niby to logicznie jasne. Gorzej ma się sprawa z emocjonalnym tego zaakceptowaniem. Gorycz porażki, zawiedzione nadziej, a nawet zazdrość. Dlatego w dzisiejszym świecie, którego rozumienie i ocenianie – niestety – coraz mniej ma w logice korzeni, a coraz częściej odwołuje się do emocji i sięga po relatywizm, a do tego sam fakt zwycięstwa jest ważniejszy od tego czego ono dotyczy, dla wielu demokracja jest bezwarunkowo akceptowalna tylko wtedy, jeśli w rezultacie jej działania (a właśnie wybory są tych działań „koronnym” przejawem) oceniający otrzymuje to, czego ON oczekiwał. Jeśli ON albo tzw. „NASI” wygrali.
Jeśli zaś tak nie jest, jeśli w demokratycznym procesie (także wyborczym), większość te oczekiwania „zawiodła”, to oceniający nasze dni i dzieje zaczyna grymasić, poddawać w wątpliwość słuszność takiego, a nie innego wyboru, od tej „większości” się odcinać. Przy czym chodzi nie o to, że głosi on i broni własnych, różniących się od poglądów „większości” myśli, idei i przekonań. On robi coś zupełnie innego. Sprawa w tym, że nie szanuje decyzji podjętej przez innych (większość), chociaż gdyby to była jego decyzja, szacunku dla niej by wymagał. Więcej, on tę „niewygodną” dla niego decyzję większości stara się deprecjonować. Nie, aby to uczynić on wcale nie krzyczy, że głosowanie jakieś, że wybory (w tych przypadkach) są nieważne. Absolutnie nie agituje, że nie należy uznać ich wyników. To niemożliwe, bo przecież on nadal „jest” demokratą! Zamiast tego wyraża opinie, wystawia oceny, czyni gesty i wypowiada słowa, które w bardziej lub mniej zakamuflowany sposób poddają w wątpliwość „słuszność” podjętej przez większość decyzji.
Aby to uczynić, najpierw wyszukiwane są „punkty zaczepienia” pozwalające podzielić wyborców na „godnych” i niegodnych” tego, by brali oni udział w demokratycznych procesach. Dlatego tworzy się podziały na tych mówiących jednym językiem i tych mówiących innym, mieszkających na wschodzie, zachodzie, południu i północy, wykształconych i niewykształconych, tych co korzystają z pomocy i tych co nie korzystają… Nie, nie – nie chodzi o to by kogoś praw wyborczych pozbawiać! Rzecz w tym, by jakby mimochodem powiedzieć: „Tak, większość mnie przegłosowała, ale ja wcale nie jestem przekonany/przekonana czy ta większość wiedziała co czyni, czy nie została przekupiona, czy to nie są zdrajcy przypadkiem, a może to głupki…”. Po czym buduje się pewną konstrukcję – większość nas przegłosowała, ale tak naprawdę to nie tak, bo większość jest głosowania niegodna. Oczywiście takich słów nikt głośno nie wypowiada – przecież oficjalnie wszyscy kochają demokrację, a w niej większość to większość i tyle! Jednak tak jak już pisałem – pokrętnie, cicho, dyskretnie, aluzjami, insynuacjami, kpiną czasem – budowane jest wrażenie, że większość wcale nie jest decydować godna. Jeśli zaś tak, większość nie jest godna decydować, to jej decyzje nie są tak „do końca obowiązujące”. Tym samym ogólny przekaz można odczytać tak, że mniejszość przegrała, prawda, ale niesprawiedliwie. Dzięki takiemu „postawieniu” sprawy można słuszność podstawowej zasady demokracji (decyduje większość) poddać w wątpliwość i mimo tego, nadal w piórka demokraty się stroić i demokracji bronić.
Osobiście mam bardzo krytyczny stosunek do niektórych demokratycznych dogmatów. Uważam, że zmiany zachodzące w społeczeństwach, w polityce, zmiany w etyce, rozwój technologiczny i jeszcze wiele z tego co się zmieniło i zmienia, wymagają poczynienia odpowiednich zmian w wielu mechanizmach demokracji. To odrębny temat i obiecuję, że jeszcze o tym napiszę. Jednak, jeśli prawa demokracji są takie jakie są – jeśli prawa wyborcze przysługują tym, którym przysługują, bez względu na to w jakim mówią języku, w jakiej części kraju mieszkają i jakie mają wykształcenie, jeśli o takiej czy innej decyzji decyduje większość – i dodatkowo, jeśli politycy i inni „wchodzą do gry” na takich właśnie prawach, to oczekuję od nich, że będą respektowali tej „gry” wynik. Niestety tak nie jest i można się o tym łatwo przekonać włączając telewizor, uruchomiając komputer, kupując gazetę. Wszechobecny relatywizm pozwala na kontestowanie niekorzystnych wyników gry i jednocześnie na głoszenie, że zasady gry (w tym uznanie przegranej) są święte. Najważniejsze, by to wszystko „wyglądało dobrze”…
Na zakończenie, tradycyjnie już, „uwaga dla czytających inaczej”. Polskie i ukraińskie wybory były dla mnie tylko pretekstem do opisania pewnego relatywistycznego mechanizmu i nie warto powyższego tekstu traktować jako głosu w politycznych dyskusjach. Szybciej – jako tekst o logice i etyce w polityce. Także, co nieuniknione, fragmentami byłem zmuszony do generalizowania (chociaż tego nie lubię). Pragnę uprzedzić, że dalsze generalizowanie poczynionych już generalizacji może być zapewne miłe i użyteczne, ale będzie nieuzasadnione i niezgodne z moją intencją. O sofizmacie rozszerzenie tylko wspomnę – nie warto.
Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 10 (326) Kuriera Galicyjskiego 31 maja – 17 czerwca 2019
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!