Dymisja Arsenija Jaceniuka chyba dla nikogo nie była niespodzianką – wydawała się nieunikniona i pytaniem było raczej kiedy, niż czy w ogóle nastąpi.
Nikt też chyba nie wątpi, że Ukrainie są dziś potrzebne zdecydowane, konsekwentne, ale i szybkie reformy, które może nie tyle wprowadzą kraj na unijną drogę, co sprawią, że Zachód nie wycofa wsparcia dla Kijowa, przede wszystkim finansowego, a ustąpienie premiera może dawać nadzieję na ich realizację. Czy jednak takie stwierdzenie nie jest przejawem niczym nieuzasadnionego optymizmu?
Reformy, które faktycznie zmieniłyby sytuację na Ukrainie, wymagać będą ofiar, na które Jaceniuk nie mógł się zdobyć. Wydaje się, że zabrakło korelacji między prezydentem a premierem, zdecydowanej gry obozu rządzącego do jednej bramki nawet kosztem niektórych zawodników ze swojej drużyny. Tymczasem ani Jaceniuk, ani Poroszenko nie odważyli się na działania mogące uratować pogrążający się w gospodarczym i politycznym chaosie kraj.
Prawdopodobnie powstrzymał ich nie tyle strach przed niezadowoleniem społeczeństwa, ile obawa przed naruszeniem oligarchicznych powiązań, uderzeniem w interesy ludzi, którzy na Ukrainie są nietykalni. Nawet, jeśli naród okazałby gotowość do poświęcenia złudnego komfortu tak, aby w perspektywie kilku lat żyć w państwie o przejrzystym systemie, to Kołomojski czy Achmetow nie są gotowi na utratę wpływów, a trudno jest zreformować kraj, w którym brak jest przyzwolenia na reformy.
Co więcej, zgody na zmiany nie widać także i w poczynaniach samego Poroszenki, który po odejściu Janukowycza wykorzystał swoje polityczne pięć minut, lecz dziś sprawia wrażenie człowieka, który kandydował na najwyższy urząd w państwie tylko dlatego, żeby z prezydenckiego fotela łatwiej kontrolować rosnący majątek. To, że udało mu się przekonać obywateli, że jest już na tyle bogaty, że altruistycznie będzie mógł się zająć polityką, możliwe było tylko w chwili, gdy Ukraińcy skłonni byli przystać na jakąkolwiek kandydaturę, która będzie sprawiać wrażenie uczciwej, a przynajmniej uczciwej w zestawieniu z Janukowyczem.
Dziś po tej uczciwości nie ma już śladu, szczególnie, gdy na jaw wyszło, że prezydent Ukrainy zamieszany jest w aferę „Panama Papers”, jednak dla mieszkańców Ukrainy chyba nie ma większego znaczenia, co robi Poroszenko, czy nagina prawo, czy nielegalnie pomnaża swoje dochody. W końcu nie robi tego we własnym kraju, a do tego znalazł się w doborowym towarzystwie polityków z tak wzorcowych demokracji, jak Islandia czy Wielka Brytania, zatem nie bardzo jest o czym mówić.
Mało tego, zapewnił, że „poważnie odnosi się do swoich deklaracji majątkowych, spłaty podatków i kwestii konfliktu interesów”, a i prokuratura generalna nie dopatrzyła się znamion przestępstwa w poczynaniach głowy państwa. Ukraińcy albo zobojętnieli, w końcu sami niejednokrotnie balansują na krawędzi prawa, albo udają, że wierzą w słowa prezydenta, nie mając ochoty na kolejny majdan.
Islandczycy skutecznie domagali się ustąpienia premiera Sigmundura Gunnlaugssona, ale nad Dnieprem głos Ołeha Laszki wzywającego do powołania komisji parlamentarnej mającej zająć się lokatami Poroszenki w rajach podatkowych wydaje się być krzykiem pro forma. Tym bardziej, że zagłuszył go Arsenij Jaceniuk deklarujący, z kilkudniowym wyprzedzeniem, że złoży dymisję. Oświadczenie to spadło Poroszence z nieba, przykrywając jego machlojki finansowe, gdyż uwaga mediów i społeczeństwa skupiła się na premierze i jego potencjalnym następcy.
Na tego zarówno dziennikarze, analitycy, jak i politycy wytypowali Wołodymyra Hrojsmana. Były mer Winnicy, obecnie przewodniczący Rady Najwyższej, silnie związany z prezydentem, wydawał się politycznym pewniakiem, dlatego dla niektórych zaskoczeniem było, gdy oświadczył, iż nie ma zamiaru objąć stanowiska premiera Ukrainy – oficjalnie dlatego, że zabrakło porozumienia co do wysuwanych przez niego kandydatur na stanowiska ministrów. Jednak czy powinno to dziwić?
Dziwić i niepokoić mogłaby raczej entuzjastyczna reakcja Hrojsmana i akceptacja dla składu nowego rządu jeszcze zanim ustąpił stary. Wtedy na świecie podniosłyby się głosy, że spektakl pod tytułem „Dymisja” został starannie wyreżyserowany, a za jego kulisami politycy znów dzielą się wpływami. Tymczasem aktorzy na politycznej scenie sprawiają wrażenie, że odrobili lekcje i przystąpili do kontredansa – krok do przodu, dwa kroki w tył, jeden w bok… Jaceniuk mówi, że ustąpi, wskazuje dokładną datę i przebąkuje o zasługach Hrojsmana.
Hrojsman mówi, że oczywiście przystąpi do ratowania państwa, by po paru godzinach zmienić zdanie, a po kilku kolejnych przedstawić nazwiska swoich ministrów. Obaj panowie odciągają uwagę od interesów prezydenta, na Zachodzie analitycy kalkulują, że Hrojsman będzie skutecznym reformatorem – w końcu tak dobrze zarządzał Winnicą. Nic to, że prowincjonalne miasto nijak ma się do wielomilionowego państwa, uwikłanego w wojnę, borykającego się z potężnym kryzysem gospodarczym, korupcją, wygodnie jest przyjąć, że komuś na Ukrainie będzie można wierzyć.
Co prawda wspomina się, że Rady Najwyższej jest silnie uwikłany w powiązania z Poroszenką, ale jego krygowanie się i próba przeforsowania za wszelką cenę własnych ministrów mają dowodzić, że jednak jest to polityk niezależny, zdolny stworzyć rząd, na który składać się będą fachowcy. Co prawda gdzieś w tle kolejnych prób reform Jaceniuk nadal będzie układał się z Poroszenką, tworząc koalicję nie tyle opartą na wspólnych dążeniach, co na wspólnym wrogu, na jakiego wyrosła Julia Tymoszenko, zdobywająca kolejny raz coraz większe poparcie w społeczeństwie, ale sam Hrojsman, jako premier, ma być człowiekiem rządzącym twardą ręką, zdolnym wyprowadzić kraj z kryzysu.
Właściwie tu powinno postawić się kropkę i życzyć Ukrainie, by rzeczywiście jej kolejny premier taki był, aby potrafił znaleźć dla swojego kraju szeroką perspektywę i planować długofalowo. Ukraińscy politycy, jako oligarchowie, są zdolni do takiego myślenia, ale niezmiennie tracą tę umiejętność obejmując rządowe posady. Naród, podobnie jak i Zachód, wciąż zdają się wierzyć, że pewnego dnia w Kijowie objawi się zbawca, który w cudowny sposób wyprowadzi państwo z zaklętego kręgu problemów. Problem w tym, że naród wciąż nie jest świadom tego, że zbawcę musi sam wybrać. Głosowanie w kolejnych wyborach na oligarchów jest równie sensowne, co spodziewanie się, że polityk uwikłany w całą sieć powiązań zreformuje system oparty na braku uczciwości.
Agnieszka Sawicz
Kurier Galicyjski nr 7 (251) 15–28 kwietnia 2016
2 komentarzy
bogdas
18 kwietnia 2016 o 12:56Powinni zrobić to, co opisał Bunsch w swoich powieściach piastowskich.
Wybrać najbiedniejszego.
miki
18 kwietnia 2016 o 13:00Wchłonięcie Ukrainy prze Polskę i odtworzenie Rzeczpospolitej fajnie opisuje Nostradamus. Według niego zbawca nadejdzie istotnie ,ale nie z Ukrainy tylko z Polski. Do tego momentu jednak jeszcze trochę czasu i będzie tam wówczas jeszcze gorzej niż jest obecnie. Prawdopodobnie będą to lata 2020-2021 (ale być może nieco później).Wyobraźmy sobie więc ten kraj za lat 5-6, łącznie 30 lat od odzyskania niepodległości. Ludzie stracą juz ostatnie resztki nadziei ,że Ukraińcy są w stanie sami coś sensownego zrobić. Kilka majdanów, różne rządy-efektów brak, perspektyw żadnych. Pensje głodowe, ogólny bardak i rażące fortuny oligarchów. Tuż obok kwitnąca Polska dająca tę szansę……… Zresztą już dziś Ukraińcy przybywający do Polski opisują nasz kraj jako….raj. Tak, tak, nam trudno w to uwierzyć bo dla nas jest wciąż dużo do zrobienia, a nawet bardzo dużo jednak z ich perpektywy wygląda to zupełnie inaczej. Można więc sobie wyobrazić co tam się dzieje.