
Odbudowa ukraińskiego Mariupola przez Rosję. Fot: Alexey Vasiliev/Pnp.ru
Ostatnie wystąpienia Donalda Trumpa, jak i innych polityków po obu stronach Atlantyku wskazują na to, że obecna amerykańska administracja podejmuje poważne kroki w celu zakończenia wojny na Ukrainie.
Nie oznacza to zarazem, że wraz z dojściem do władzy Republikanów pojawiła się nagle wizja rozwiązania konfliktu. Działania gabinetu Bidena wyraźnie zakładały, pomimo zapewnień o żelaznym wsparciu i miliardów inwestowanych w obronność Kijowa, scenariusz w którym Rosjanie ponoszą klęskę, jest nie do przyjęcia. Interes Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli częściowo pokrywa się z naszym, środkowoeuropejskim, to nie jest z nim w stu procentach zbieżny.
Dla Amerykanów liczy się przede wszystkim stabilność regionu, nie jakieś mrzonki na temat wolności i demokracji. Rosja ma nie napadać na sąsiadów, nie zakłócać przepływu kapitału i dobrze by było, gdyby nie tuliła się tak mocno do ChRL. Ale przede wszystkim, w każdym z tych planów, czy wizji jest Rosja. A ta, jaka by nie była, jest gwarantem stabilizacji.
Dla amerykańskich urzędników nie ma straszniejszej wizji, niż chaos. Dlatego też, choć dzisiaj wydaje się to niepojęte, rozpadu Związku Radzieckiego wcale nie przyjęto w Białym Domu hukiem odkorkowywanych szampanów, a nerwowym wyczekiwaniem – co teraz będzie? Zarówno dziś, jak i wtedy w każdej kalkulacji Stanów Zjednoczonych występuje czynnik broni jądrowej. Sojuz rozpadał się z gigantycznym arsenałem nuklearnym i ostatnim czego chcieli panowie w Waszyngtonie było kilkadziesiąt mniejszych lub większych państewek, często skłóconych i w sztucznych granicach, odgrażających się bronią jądrową. Ostatecznie sytuacja ułożyła się dla Amerykanów pomyślnie, ładunki przejęły raptem trzy największe państwa, a czerwone imperium rozpadło się na piętnaście suwerennych republik. I teraz wyobraźmy sobie, że nawet w tym scenariuszu każde z nich zachowuje broń jądrową.
Mamy więc Armenię i Azerbejdżan kłócące się o Górski Karabach – oba z głowicami jądrowymi. Mamy karykaturalnych despotów w Turkmenistanie i Tadżykistanie, którzy, jak pokazała historia, od dynastii Kimów różnili się tylko tym, że nikogo atomowymi grzybkami nie terroryzowali. Mało? To teraz wyobraźmy sobie, że swój arsenał jądrowy ma również Tatarstan, Karakałpacja, Tuwa, Chakasja, chcąca oderwać się od Gruzji Abchazja, miejsce zapomnianego przez świat ludobójstwa… Nie wspominając już nawet, że przebijający w mniej ambitnej popkulturze znad rzeki Hudson strach przed terrorystą nabywającym broń nuklearną z satrapii trzeciego świata nie wziął się znikąd. A tak to ostała się Rosja jako pewien trzon dawnego ZSRR, zachowała swój arsenał, więc tutaj nic się nie zmieniło, a Ukrainę i Kazachstan udało się przekonać do wyzbycia się głowic. Nieważne, że z perspektywy Ukrainy wydaje się to dziś być decyzją mocno wątpliwą – w ogólnym rozrachunku Amerykanów sytuacja wyszła na plus.
W rzeczy samej, Rosja bronią jądrową samolubnie kupiła sobie bezpieczeństwo kosztem całego świata, a zwłaszcza własnych obywateli i sąsiadów.
Załóżmy jednak wariant optymistyczny: broń jądrową udaje się zneutralizować. Związek Radziecki znika rozbity na niezliczone mniejsze państewka. To również jest bardzo złe rozwiązanie dla Waszyngtonu. Oto każde z tych państw dysponować będzie głosem na zgromadzeniach ONZ i w każdym z nich, w każdej chwili może wybuchnąć wojna, zamach stanu, czystka etniczna… Ta część świata to przecież wylęgarnia terrorystów, fanatyków i tyranów z kompleksem Napoleona, niech już lepiej władzę sprawuje tam jeden terrorysta, fanatyk i dyktator-gigantoman.
Przynajmniej z jednym będziemy się dogadywać, nie z czterdziestką. Mówiąc wprost, rozmawiać z trudnym partnerem to jedno, a upilnować dziesiątek mikrusów to drugie. Przynajmniej tak zapatrywali się na to Amerykanie. Dziś jeszcze doszłaby do tego obawa, że każde z tych bogatych w złoża naturalne państewek może wejść w pekińską orbitę i zamiast stabilnie zarządzanego regionu, będzie z tego druga Afryka.
Dzisiejsza Rosja jest takim samym zlepkiem narodowości, tożsamości i etnosów, jakim był Związek Radziecki. Nic dziwnego, że w postępowaniu z nią i operowaniu hipotetycznym upadkiem działają analogiczne mechanizmy. Które to, warto zaznaczyć, przekładają się na rusyfikację narodów, ich eksploatację i, jak pokazują statystyki wysyłanych na Ukrainę, często fizyczną eliminację. Nie wspominając już o cierpieniu, czy chyba największej fikcji prawa międzynarodowego, prawie do samostanowienia.
Brutalne?
Owszem. W dalszym ciągu unosi się nad nami duch Henry’ego Kissingera, choć czy faktycznie był on wyjątkowy w swym cynizmie, czy tylko uosabiał bezlitosne oblicze polityki międzynarodowej? Czy naprawdę nikt nie wolał się układać z III Rzeszą – kosztem Czechów – niż pomyśleć o prześladowanych Żydach? A potem, gdy już wykorzystała słabość aliantów zachodnich, czy nie przymykano oka na hektolitry krwi na dłoniach Stalina? Jakby tego było mało, czy gdy już spacyfikowało się Niemców, czy nie zaproszono do współpracy przy programie rakietowym pana w stopniu Sturmbannführera, by pomógł prześcignąć naukowców Stalina?
I w tym miejscu można by postawić kropkę. Ewentualnie rozwodzić się nad moralnością tych, którzy pretendują do miana „tych dobrych” w wyścigu dziejów, a nawet grzmieć podniosłym tonem, że tak zachowują się ci, którzy często na sztandarach mają Boga uczącego o miłosierdziu… Ale lepiej będzie postawić pytanie. Retoryczne, wszak nie sposób liczyć na odpowiedź, bądź tym bardziej refleksję w Londynie, Waszyngtonie, Paryżu, teraz również Berlinie. Czy naprawdę Zachód tak dobrze wyszedł na tym cynizmie?
Niby mamy Unię Europejską, trzymamy się za rączki i śpiewamy „Odę do radości”. Tyle, że w odbudowanych po wojnie miastach i gubiąc gdzieś po drodze czterdzieści milionów współbraci. Rozbiliśmy dzieło Stalina odzyskując trwale Litwę, Łotwę i Estonię. Tyle, że najpierw pozwoliliśmy je w roku 1940 zniewolić i przez dziesięciolecia ciemiężyć. Ameryka stoi na straży ładu międzynarodowego. Tego, który chwieje się i pęka w szwach, sama będąc skompromitowana Irakiem, Afganistanem, a w oczach wielu teraz jeszcze i Gazą. NATO jest silne jak nigdy. Rozsadzane Ficą, Orbanem, wkrótce może jeszcze Georgescu, a potem, kto wie, Weidel? Zażegnaliśmy wojny w Europie. Zwłaszcza w Bachmucie i Irpieniu. Na świecie zapanował pokój. Zwłaszcza w Darfurze, Birmie i Tigraju.
„Co z tego skoro zbudowaliśmy trwałe i odporne na zagrożenia demokracje”, nie powiedzą raczej ani Trump, ani tym bardziej miliarder Musk. Tak jak raczej nie powiedzą nic o sprawiedliwości, dobrobycie i poczuciu szczęścia – a nawet jeśli, to i tak nikt im nie uwierzy.
Oczywiście, mogło skończyć się gorzej. II wojnę światową mogli wygrać Niemcy. A potem Kissinger podpowiadałby prezydentowi, że nawet gdyby pakowali Żydów do komór gazowych, to nie byłoby to ich zmartwienie. Za mocno? Tak właśnie powiedział Nixonowi o Sowietach. A Nixon odparł, że to nie powód, by wysadzać świat w powietrze. Oczywiście, panowie rozmawiali o prośbie premier Izraela, by wymusić na Moskwie zgodę na wyjazd prześladowanych, niewspółmiernie mniej, niż w nazistowskich Niemczech Żydów.
Ale czy naprawdę widząc swastyki powiewające nad Pałacem Buckingham Amerykanie nie pomyśleliby o tym, by i tu się jakoś dogadać? Oczywiście, produkowaliby gniewne komunikaty, mieliby usta pełne frazesów, może nawet, o zgrozo, nałożyliby sankcje… Ale czy po liberalizacji ze strony sędziwego prezydenta Göringa nie pomyśleliby, by je zdjąć? Czy świata nie obiegłyby zdjęcia prezydenta USA ściskającego z uśmiechem jego napuchniętej dłoni, tak jak niedawno Biden, obrońca wolności, szczerzył się do Xi Jinpinga, zapominając o Ujgurach, Tybetańczykach, cenzurze, inwigilacji, Falun Gong, kulcie zbrodniarzy… Czas leczy rany. Czasem też jednak pudruje zwłoki. Może nawet częściej, zależnie od skali.
Dziś Trump zarzeka się, że Putin chce pokoju. Rosyjska propaganda również przekonuje, że nie tylko chce pokoju, ale i zaprowadza go na wschodniej Ukrainie. I ktoś kiedyś może też uzna, że zażegnanie ryzyka uderzenia bronią jądrową na zgrupowanie ukraińskich wojsk na charkowszczyźnie było warte tego spotkania, które w roku dwa tysiące czterdziestym siódmym odbędzie się w pięknym, rosyjskim Mariupolu, gdzieś pod białym blokiem ozdobionym muralem z dziewczynką w sukni kolorów biało-niebiesko-czerwonej flagi, nad grobem dziewczynki w białej, niebieskiej lub czerwonej kurtce.
Maciej Serżysko
Tekst ukazał się w nr 3 Kuriera Galicyjskiego (463), 14 – 27 lutego 2025
1 komentarz
anna
18 lutego 2025 o 06:11Kończą się surowce.To dopiero będzie jazda. Rosja jeszcze trochę ich ma i będzie rozdawać za zasługi. Będzie się działo.