Znam więcej osób, które były w odległym Wietnamie czy RPA niż za wschodnią granicą. Białoruś właściwie nijak nie kojarzy się nam z kierunkiem turystycznym. Czy słusznie? Można to łatwo sprawdzić, bo od 2017 roku przekraczamy granicę bez wizy. Do odwiedzenia naszych sasiadów zachęca pani Katarzyna Kośka. Za zgodą portalu igimag.pl, publikujemy jej reportaż w całości.
Turyści przywożą ze sobą pieniądze, a jeśli miło spędzą urlop, po powrocie do domu zrobią krajowi lepszą reklamę niż najdroższa kampania promocyjna. Takie myślenie przyświecało władzom Białorusi, które w 2017 roku zliberalizowały zasady wjazdu na jej teren. Poza tym, że na specjalnych zasadach można odwiedzić wybrane miasta i regiony (Puszcza Białowieska, Grodno), turyści mogą przebywać u naszych sąsiadów 5 dni bez konieczności posiadania wizy. Aby skorzystać z systemu bezwizowego, trzeba spełnić kilka warunków: przylecieć samolotem na stołeczne lotnisko (inne środki transportu nie wchodzą w grę), mieć ubezpieczenie i równowartość ok. 25 euro na każdy dzień pobytu. Po tym, jak urzędnik ostempluje nam kartę migracyjną, możemy już swobodnie poruszać się po całym kraju – byle tylko samolot zabrał nas z białoruskiej ziemi przed upływem piątej doby.
Miasto-wizytówka Związku Radzieckiego
Zatem lądujemy w Mińsku. Gdybyśmy przyjechali pociągiem, pierwszym wspomnieniem byłyby Wrota Miasta – dwie jedenastopiętrowe wieże, które uradują przede wszystkim miłośników stylu realnego socjalizmu. Wieże znajdują się na placu Przydworcowym i miały stanowić wizytówkę Mińska.
Mińsk doznał bardzo poważnych zniszczeń w czasie drugiej wojny światowej. Władzom w Moskwie przyszedł do głowy godny podziwu pomysł: skoro Mińsk jest największym najdalej na zachód wysuniętym miastem Związku Radzieckiego, to niech stanowi godną bramę, niech zachwyca przybyszów i będzie dowodem na rozmach radzieckiej architektury. I tak Mińsk stał się wizytówką Związku Radzieckiego.
Cerkiew Wszystkich Świętych w Mińsku
W ten sposób Mińsk zyskał to, co może się nam kojarzyć z miastami w ZSRR: wielopasmowe ulice w centrum miasta (by uroczyste parady miały godną oprawę), wielkie place, budzące respekt budynki w rodzaju Pałacu Sportu (choć to dopiero w latach 60.). Jednocześnie żaden monumentalizm nie przytłacza, bo w Mińsku czuje się przestrzeń: wspomniane szerokie ulice i chodniki, na których ludzie nie muszą uciekać przed napierający z naprzeciwka tłumem, do tego wiele skwerów i parków.
Mińsk to miasto dość kompaktowe. Jeśli na jego poznanie dajemy sobie więcej niż pół dnia, we wszystkie interesujące miejsc (może z wyjątkiem Biblioteki Narodowej, która przyciąga uwagę nietypowym kształtem) wszędzie dojdziemy pieszo.
Polskie zakłady oczyszczania miast mogłyby się wiele nauczyć
Chodząc po Mińsku, patrzmy więc w górę (mając z tyłu głowy, że bardzo podobnie mogła wyglądać po wojnie Warszawa. U nas też pojawił się pomysł budowania na ruinach zburzonego miasta według radzieckich wytycznych, ale ostatecznie zwyciężyła koncepcja odbudowy w duchu historycznym), ale od czasu do czasu spójrzmy też pod nogi i zastanówmy się, czy czegoś nam nie brakuje.
Śmieci. Szansa, że nadepniemy na jakiś porzucony papierek, jest naprawdę nikła, bo Mińsk z powodzeniem może konkurować z miastami skandynawskimi w konkursie na najczystsze miasto świata. Gdy zdarzało mi się rozmawiać ze znajomymi Białorusinami czy Rosjanami o tym, co w mińsku jest interesujące, zawsze na wstępie wspominali o tym niezwykłym porządku. Myślałam wtedy, że źle świadczy o mieście, jeśli za największy jego walor ludzie uważają nie piękną architekturę czy widok rozciągający się z jakiegoś pobliskiego wzgórz, lecz fakt, że na ulicach nie leżą śmieci.
Szybko jednak zweryfikowałam opinię. Mińsk nie jest sterylny, jest o prostu bardzo zadbany. Ekipy sprzątające pojawiają się na ulicach kilka razy dziennie i nie traktują swojej pracy jak dopustu, lecz wykonują ją bardzo solidnie. Następnego dnia po powrocie z Białorusi poszłam na spacer po Bulwarach Wiślanych. Był niedzielny poranek, ale nie wczesny – okolice 11. Wszędzie walały się butelki i puszki po piwie, ślady zabawy z poprzedniej nocy. Patrzyłam z dezaprobatą, bo w Mińsku taka fuszerka byłaby nie do pomyślenia.
Historyczne centrum Mińska. Między placami Niepodległości i Zwycięstwa
Spacer po Mińsku najlepiej rozpocząć prospektem Niezawisimosti, który łączy dwa ważne place: Niepodległości (bliżej dworca) i Zwycięstwa (z charakterystycznym obeliskiem na cześć bohaterów II wojny światowej). Przy tym pierwszym znajdują się ważne instytucje państwowe, które możemy obejrzeć z zewnątrz (m.in. Monumentalna modernistyczna siedziba parlamentu), ale też Czerwony Kościół. Budynek, który znajduje się w sąsiedztwie tak potężnych gmachów, musi się wydawać niepozorny – właściwie można odnieść wrażenie, że jego lokalizacja jest jakąś pomyłką. Nie jest to jednak zwykły osiedlowy kościół, lecz jedna z najważniejszych świątyń katolickich w mieście. Ufundowany na początku XX wieku przez Polaka, po tym, jak w czasach Związku Radzieckiego służył jako kino, po 1989 r. wrócił do rąk Polaków.
Kto chce zrobić zakupy w wielkim stylu, niech kontynuuje spacer, aż dojdzie do GUM, czyli Państwowego Domu Towarowego. Lokalne GUM-y powstawały w wielu radzieckich stolicach. Charakteryzują się przepychem (marmurowe schody, zdobione sufity, rzeźbione dekoracje ścian i sufitów) i były przeznaczone dla najbardziej poważanych obywateli. Ducha dawnej elitarności dziś już wprawdzie nie poczujemy, ale warto zobaczyć, jak niegdyś rozumiano pojęcie „stać cię na więcej”. Spójrzmy prawdzie w oczy – nasze rodzime Domy Towarowe Centrum to przy prawdziwym Gosudarstwiennym Uniwersalnym Magazinie ubogi kuzyn.
Jakimś śladem tego, że przed radzieckimi planistami w mieście też coś stało, jest niewielkie, ale ładnie zrekonstruowane Górne (tudzież Wysokie). Już w XVI w. Była to centralna dzielnica Mińska w której znajdowały się najważniejsze budynki. np. ratusz i gdzie mieszkali notable. Dziś do dyspozycji zwiedzających jest tylko niewielka część dawnego „centrum dowodzenia”, ale tych kilkanaście kamienic, Sobór św. Ducha i szerokie place (ale zupełnie inne w stylu od budzących, z racji swej wielkości, pewną grozę, placów rządowych) stanowią naprawdę miły odpoczynek dla oczu.
„Białoruski? A jest taki język?”
Zostawiamy za sobą miasto z ulicami Marksa, Engelsa i Lenina, z gigantycznymi placami, które, gdy akurat nikt po nich nie chodzi, budzą skojarzenie z filmami grozy i przeogromne bloki mieszkalne, przy których nasze wielkopłytowe osiedla wyglądają całkiem przytulnie. Uciekamy od miasta do parków – tego największego, Parku Gorkiego i nieco mniejszego, Janka Kupały.
Janka Kupała to jeden z najwybitniejszych białoruskich poetów, działacz narodowy, propagator języka białoruskiego. Myli się, kto uważa, że Białorusini nie mają swojego języka i mówią wyłącznie po rosyjsku. To rosyjski jest językiem polityki, biznesu, mediów czy szkolnictwa i znają go wszyscy obywatele, ale białoruski, choć jego rola jest silnie zmarginalizowana, istnieje.
Wielu Białorusinów rozumie język białoruski, ale niekoniecznie potrafią budować w nim zdania. Pasjonatów jest jednak coraz więcej. Byłam na wycieczce z przewodnikiem, który oprowadzał po białorusku (taka też była zapowiedź na stronie internetowej). Był bardzo konsekwentny. Choć wszystkie pytania turyści zadawali po rosyjsku, on odpowiadał po białorusku.
Historia nierozliczona
Skoro już jesteśmy przy białoruskiej tożsamości, to jest jeszcze jedno miejsce, które warto zobaczyć – dopóki istnieje. To Kuropaty, uroczysko położone na obrzeżach Mińska. W latach 1937-41 NKWD rozstrzelała tam przede wszystkim inteligencję. Niektóre szacunki mówią, że w masowych grobach może być pochowanych nawet 250 tys. ludzi.
Miejsce masowych mordów nijak nie łączyło się z opowieścią o przyjaźni białorusko-rosyjskiej. Powtórka z naszego Katynia: władze przez lata zaprzeczały, by jakieś mordy miały miejsce – na szczęście zapamiętali je świadkowie. 70 lat po tragicznych wydarzeniach pamięć o ofiarach nadal nie może doprosić się szacunku: miasto z wielką chęcią sprzedałoby teren prywatnemu inwestorowi, by zbudował osiedle czy choćby hotel i wymazać niewygodny cmentarz z mapy. Pod koniec maja aktywistów zelektryzowała wiadomość o mającej ruszyć na dniach restauracji.
Kuropaty (fot. Martyna Kośka)
Dodajmy też, że Kuropaty, choć znajdują się zaledwie pól godziny jazdy autobusem od centrum miasta, próżno szukać informacji o nich w przewodnikach. Trafi tam tylko ten, kto o zbrodni słyszał, a do tego zostanie poinstruowany przez kogoś kompetentnego, kto wyjaśni, jak szukać miejsca tragedii. To jaskrawy przykład na to, jak bardzo Białoruś nie potrafi sobie poradzić ze swoją najnowszą historią.
Ucieczka za Mińsk
Po dwóch dniach pobytu w Mińsku warto wyjechać poza jego granice. Turyści najchętniej decydują się zobaczyć dwa zamki – w Nieświeżu i Mirze. Oba znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO i oba związane były magnackim rodem Radziwiłłów. Przeszły gruntowny remont i przypominają o świetności Wielkiego Księstwa Litewskiego. Można tam dojechać wypożyczonym samochodem lub skorzystać z oferty lokalnego biura podróży. Organizatorzy zaproponują też wycieczkę do zespołu umocnień wojskowych z lat 30. Ubiegłego wieku (zwanego Linią Stalina) oraz wsi Chatyń (w transkrypcji angielskiej „Khatyn”).
Powiedzcie to głośno. Brzmi dziwnie znajomo i nie jest to przypadek. Dla mistrzów propagandy ze Związku Radzieckiego darem od losu okazało się rozstrzelanie w czasie II wojny światowej 147 cywilów, za co odpowiedzialność ponosili hitlerowcy. W świat poszła informacja: tu na białoruskiej ziemi naziści dopuścili się tak strasznej zbrodni! Mistrzowie manipulacji zbudowali memoriał upamiętniający masakrę (a dodajmy, że obszar dzisiejszej Białorusi był teatrem straszniejszych zdarzeń) i dopilnowali, by każdy wizytujący tę część ZSRR decydent oddał hołd poległym i wyraził przy tej okazji ubolewanie nad ogromem zbrodni hitlerowskich Niemiec. Po tym, Richard Nixon złożył kwiaty pod pomnikiem i świat dowiedział się o odpowiedzialności Niemiec za tragedię w Chatyniu/Katyniu, amerykańskie gazety poczuły się w obowiązku, by wyjaśnić czytelnikom tę pomyłkę (której sztab prezydenta nie był świadom, bo program wizyty narzucił organizator). Zaprzeczanie kłamstwu na niewiele się zdało: od otwarcia memoriału w 1969 roku odwiedziło go blisko 40 milionów gości.
Na liście miejsc do zobaczenia są też Grodno i twierdza brzeska, ale są daleko od Mińska, więc kto chce je zobaczyć w czasie jednego pobytu, musi inaczej zaplanować czas na Białorusi.
Autor: Martyna Kośka/ igimag.pl
4 komentarzy
mozul
12 lipca 2018 o 09:00Całe zamieszanie z tym ruchem „bezwizowym”. Zamiast puścić wszystko na żywioł to wymyśla się jakieś rzeczy zastępcze. Można poruszać się po całej Białorusi ale wcześniej musimy przylecieć do Mińska. W jakim celu robi się taką głupotę. Wymyśla się ponownie koło, które już wymyślono. Ja nie chce lecieć samolotem bo mnie nie stać na wynajmowanie transportu po Białorusi. Przecież można to uprościć i pozwolić na korzystanie z dobrodziejstwa Białorusi swoimi środkami lokomocji. Jeśli np mam rodzinę 30 km za Grodnem to nie polecę do Mińska aby potem wracać do Grodna. Uważam tzw ruch bezwizowy tylko do Grodna i Brześcia za złe rozwiązanie.
MISZA
15 lipca 2018 o 21:56znowu robicie ludziom wodę z mózgu – przecież już dawno można jeździć bez wiz na Białoruś – tylko że można poruszać się w tak zwanych okręgach dozwolonych w promieniu około 50 km od Brześcia oraz Grodna – granicę można przekraczać własnym samochodem osobowym z zieloną kartą ubezpieczenia
bez problemu – tylko każde miejsce dłuższego pobytu niż 6 godzin musi być meldowane w komisariacie policji – w zasadzie organizując wyjazd nie ma większych trudności z pobytem byle wybrać właściwego organizatora – ja już w tym roku byłem da razy bez problemów granicznych – żeby tylko nie te kolejki na przejściach granicznych – dla przykładu aby przekroczyć punkty graniczne Brześć Terespol trzeba odczekać minimum 5 godzin (sic!) i to niestety dzięki naszym służbom granicznym…
mezolan
16 lipca 2018 o 09:03Misza!
Nie jest tak do końca. Ja chcę pojechać do Mińska i nie samolotem ale samochodem i muszę wyrobić wizę. To jest największy problem, że nie można tam pojechać samochodem. Te 50 km to jest liczone od naszej granicy w głąb Białorusi. Nie dalej. Jak tam byłem, byłem dwukrotnie kontrolowany przez straż graniczną. Nawet jadąc do naszej granicy.
desay
24 lipca 2018 o 10:52Byliśmy na Białorusi samochodem dwukrotnie: w 2016 i 2017r i rzeczywiście wiza jest konieczna jej koszt to 25 euro, może to za nas załatwić biuro podróży na Ścianie Wschodniej ( Białystok, Biała Podlaska i inne). Jazda Samochodem po drogach Białorusi to wielka przyjemność, na drogach nie ma zupełnie tłoku, jedynie w miastach jest podobnie jak u nas czyli trudności ze znalezieniem wolnego miejsca na parkingu i wielki tłok na ulicach wielkich miast. Drogi szybkiego ruchu są płatne, za 900 km zapłaciłam 60,00 PLN, opłatę należy uiścić w punktach po przekroczeniu granicy: w Brześciu na stacji benzynowej, na przejściu w Bobrownikach w kompleksie stacji benzynowej tuz za granicą. Wracając należy pamiętać by przez Internet zarejestrować swój moment przekroczenia granicy dzień wcześniej bo inaczej przyjdzie nam czekać nawet 10 godz. – tak jest już w Brześciu i wprowadzają to na kolejnych przejściach granicznych. Przed wyjazdem należy dużo poczytać. Nigdy nie mieliśmy tam żadnych problemów na drogach, nikt nas nie kontrolował, należy tylko przestrzegać przepisów. Na Olimpijce, trasa M1, która jest płatna, samochody osobowe obowiązuje 120 km /godz w obszarach zabudowanych 60 km/godz. Zwalnianie do prędkości dozwolonej jest tam powszechne i należy tego przestrzegać. W miastach są też pensjonaty, w których można się zatrzymać.