Duma z udanych wspólnych projektów i cień smutku z powodu nierozwiązanych problemów. Jakie zmieniały się relacje polsko-ukraińskie ostatnich 30 lat, z perspektywy Polaka, obywatela Ukrainy? Pisze o tym w osobistym tekście polsko-ukraiński dziennikarz mieszkający we Lwowie, a pochodzący z Równego, Andrzej Końko.
Dość późno dowiedziałem się o swoim polskim pochodzeniu. To był koniec lat 80-tych, bliżej 10. roku życia. W wieku 12 lat mama zapisała mnie na język polski do szkoły wieczornej, jedynej w calym mieście. Teraz wydaje się to dziwne. Ponieważ ja mogłem opowiedzieć moim synom historię naszej rodziny i jej polskich korzeniach o wiele wcześniej. Kiedy rozmyślam o tym – nie mogę nie zauważyć tej kolosalnej zmiany. Możemy się nie bać, tak jak bali się moi rodzice czy dziadkowie. Moje pierwsze rozmowy na ten temat zwykle były połączone z wątkiem religijnym, o Bogu, i zwykle się kończyły przypomnieniem, by z nikim obcym o tym nie gadać. Na ulicy czy w szkole – trzymać język za zębami. Prawdopodobnie powodem tych rad był strach, nie do końca rozumiany przez dziecko, ale tak rozpowszechniony wśród ówczesnych dorosłych, którzy musieli żyć latami przy sowieckim reżimie totalitarnym. Później dowiedziałem się o straszliwych żniwach sowieckiego terroru, który bezlitośnie okaleczał zwykłych ludzi, dzieląc ich ze względu na narodowość i religię.
Polska rodzina mojej matki, Stepankiewicze, która mieszkała na Podolu (niedaleko miasta Bar), straciła wielu członków w czasach sowieckich, po prostu dlatego, że byli Polakami i katolikami. Sowiecki terror był pamięcią, która wzbudzała strach w całych pokoleniach ludzi dorosłych. „Nie rozmawiaj z obcymi” – w czasach niepodległej już Ukrainy coś takiego słyszałem jednak już tylko raz. Od starszej pani, miała na imię Helena. Jedna z przedstawicielek starszego pokolenia parafii Równego, powracającej do życia po latach zamknięcia. Byłem studentem teologii. Towarzyszyłem księdzu w wizycie duszpasterskiej. To był początek XXI wieku. Pani Helena powiedziała: „Nie rozmawiam o tym z obcymi”, opowiadając o tym, jak przeżyła czasy prześladowań Polaków na Wołyniu. Milczała jednak nie ze strachu, ale raczej ze względu na ryzyko bycia niezrozumianą i niewysłuchaną.
Trudno dziś na Ukrainie wyobrazić sobie kogoś, kogo życie lub zdrowie jest zagrożone, względu na pochodzenie etniczne lub religię. Dla mnie to jedna z fundamentalnych zmian, jakie nastąpiły po uzyskaniu niepodległości Ukrainy. Wiem że może to trochę brzmi tak ja cieszyć się tym, że nie mamy na przykład niewolnictwa. Niby dobrze, ale jak by mogło byc inaczej. Ale osobiste doświadczenie i ostatnie wydarzenia na przykład na Białorusi (również ogłosiła niepodległość w 1991 roku, jak Ukraina) sugerują, by jednak doceniać fakt odejścia porzucenia w dużej mierze przez Ukrainę dziedzictwa sowieckiego czy totalitarnego. Oczywiście, w lokalnych odosobnionych przypadkach różnie może się zdarzyć – ale ogólnie – my, społeczeństwo obywatelskie Ukrainy, traktujemy Ukrainę jako wielonarodowy dom, w którym znajdzie się miejsce dla każdego.
W 1992 roku w Równem (prawie 300-tysięczne miasto, z którego pochodzę) istniała jedna organizacja społeczna polaków – Towarzystwo Kultury Polskiej im. Reymonta na Rówieńszczyźnie. Polacy mogli jeszcze usłyszeć pod swoim adresem obraźliwe słowo „pszeki”. Ale dziś w Równem uczą języka polskiego jako obcego w ponad jednej trzeciej szkół, na uniwersytetach, na kursach języka prywatnie, a w mieście działają trzy potężne polsko-ukraińskie organizacje pozarządowe, Politechnika Lubelska współpracuje i dostarcza materiały edukacyjne na jednej z najstarszych uczelni w Równem (NWGP), a miasto oficjalnie posiada partnerstwa z czterema polskimi miastami (Piotrków Trybunalski 1997, Zabrze 2001, Gdańsk 2010, Lublin 2013). Nawet jedna z restauracji w centrum miasta nosiła nazwę Lublin (choć niestety zmienili się właściciele i odpowiednio nazwa niedługo przed napisaniem tego tekstu). We władzach regionalnych też można spotkać urzędników polskiego pochodzenia. Na przykład wicegubernator ds. humanitarnych to Polak (Serhij Hemberg) czy naczelnik wydziału komunikacji miejskiej (Wołodymyr Pyłypczuk). Myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że dziś Polacy na Ukrainie i wśród Ukraińców czują się znacznie wygodniej niż w czasach sowieckich, i nie do porównania z sytuacją rodaków w sąsiednich Białorusi czy Rosji. Jest to tym bardziej wziosły fakt, bo ta brzydka reinkarnacja ZSSR nieustannie próbowała wciągnąć Ukrainę w orbitę swoich wpływów i zatruć ją antyzachodnimi narracjami, a zaczynała od zwalczania wszystkiego co lączy się z Polską.
W 2009 roku zacząłem z Polskim Towarzystwem im. Reymonta robić polski program radiowy, który leciał na antenie jednej z lokalnych stacji fm. Po pierwszym numerze zostałem zaproszony na spotkanie z funkcjonariuszem SBU. Chciał zapytać o tematykę kolejnych programów. W wyniku rozmowy pożegnaliśmy się bez żadnych podpisów ani obietnic. Potem zażartowałem, że polska godzina na antenie tej stacji będzie miała 100% słuchaczy takiej rangi. Dziś wszystko oceniam inaczej, patrząc na ucisk Polaków na Białorusi. Ukraińskiemu społeczeństwu udało się pójść inną drogą niż Rosja czy Białoruś. Wątpie co prawda, by SBU przestała miec na oku działalność środowisk mniejszości narodowych, ale nie powoduje to dyskomfortu i chyba bardziej przypomina niezbędne procedury kontroli celnej niż naciski i obawy z jakimi się spotykają członkowie polskich wspólnot w Rosji, a zwłaszcza na Białorusi.
U początków niepodległości Ukrainy sercem środowisk polskich okazały się kościoły i odnawiający je misjonarze z Polski. Rzeczy niesamowite, wręcz przypominające dawne czasy, kiedy duchowieństwo nie tylko pełniło misję religijną, ale także zajmowało się oświeceniem i edukacją. Setki księży, zakonników i zakonnic wyjechało na Ukrainę, aby pomóc przywrócić duchowość ukraińskim obywatelom – przede wszystkim Polakom, ale także Ukraińcom, bo wśród Ukraińców także zdarzają się katolicy. W ogóle katolickie kościoły przeważnie stawały się oazami prawdziwej duchowości. Na misje wschodnie udawało się dużo tych, kto nie marzył o spokojnym życiu w cieplej plebanii. Od lat 90. liczba tych misjonarzy na Wschodzie wzrosła do tysięcy. I to wielkie poświęcenie duchowieństwa polskiego owocowało nie tylko w nawoływaniem do nawrocenia, ale także wielką pomocą charytatywną. Szukając dobroczyńców wśród swoich znajomych i wiernych w Polsce – pomagali tysiącom osób potrzebujących. Polski ksiądz może nakarmić bezdomnego, polski ksiądz odwiedza z prezentami dom dziecka czy więzienie, polski ksiądz chodzi do chorych na covid w szpitalu (to już z doświadczenia współczesnego). Taki ma tu wizerunek.
A moje odkrycie polskiego pochodzenia i polskiej kultury przypominało odkrycie zupełnie nowego świata. I odbywało się też przy kościele.
Jeszcze raz przytoczę moje osobiste doświadczenie. Dzięki księdzu Władysławowi Chajce z Janowa Lubelskiego i o. Mateuszowi ze zgromadzenia Opatrzności Bożej nauczyłem się modlić, no i z czasem mówić po polsku, dostawałem od nich polskojęzyczne książki, oglądałem polskojęzyczne filmy (np. „O dwóch takich, co ukradli księżyc). Znaleźli sponsorów i dobrodziejów, aby dzieci z parafii, a na początku były to dzieci z polskich rodzin, mogły wyjechać na letnie wakacje do Polski na kilka tygodni.
Dla mnie osobiście, drugą kluczowym zjawiskiem, z którym wiążę transformację społeczeństwa ukraińskiego, jest możliwość przekroczenia zachodniej granicy dla obywateli Ukrainy. To prawda, że do dziś przejście graniczne przypomina upokarzanie nie z tych czasów. Lecz nawet przy takich warunkach z każdą kolejną podróżą do Polski można było przejąć ten styl życia. Dla obywatela ukraińskiego – bardziej zachodniego. Jeżeli chcecie – bardziej wygodnego. Jakie chodniki, jakie ogródki przy domach, jakie sklepy, jakie lody i jakie piwo. To doświadczenie zostało przeniesione do domu. Kiedyś dostałem zaproszenie, by pójść na piwo tylko po to, aby porozmawiać o tym, jak można zrobić restauracje jak w Polsce. Oczywiście, przepraszam za ten niepryzwoity przykład subiektywnego doświadczenia. Ale podejrzewam, że nie pomylę się, że dla wielu osób z Ukrainy wyjazdy za granicę, doświadczenie życia według „czasu europejskiego” zaczynało się w Polsce i przynosiło wzmocnienie wartości europejskich w domu. Jako Polak czuję też za to wielką wdzięczność, no i czuje się bardzo dumny. Choć nie raz słyszałem wyrzut, że „twoi Polacy” na granicy robili kłopoty.
Jeszcze jedną kapitalnie ważną cechą niepodległości Ukrainy było otwarcie się na obecność Polski w życiu kulturalnym Ukrainy. Też z tego niewymownie się cieszę. Do tradycyjnych spektakli polskich teatrów, organizujących Dni Kultury Polskiej, konferencji naukowych z udziałem polskich naukowców dołączyły Dni Kina Polskiego, które przerodziły się w ważne wydarzenia kulturalne w Kijowie, Lwowie, Odessie, Winnicy. A festiwale jazzowe (Lviv Jazz Fest i Art Jazz Cooperation w Łucku) są prawdziwą ozdobą festiwalowego życia Ukrainy.
Ciekawa, choć kontrowersyjna historia, wydarzyła się ma jednym z najstarszych ukraińskich festiwali muzyki alternatywnej „Fine City”. W tym roku polski zespół deathmetalowy „Batiuszka”, który wyszedł na scenę w strojach prawosławnych mnichów z trumną narobił tyle hałasu, że zostały potępiony nie tylko przez lokalnych oficjeli, ale także przez Ogólnoukraińską Radę Kościołów. Facebook od komentarzy na ten temat płonął przez tydzień. Ale blackmetalowcy z Polski stali się ambasadorami Polski wśród ukraińskiego undergroundu.
W kulturze ukraińskiej artyści z powodzeniem przywracają pamięć, o tym że Ukraina może pretendować do udziału w dziedzictwie Rzeczypospolitej, ponieważ była jej częścią (muzyk Taras Kapaniczenko i Chór Kozacki wykonujące dawne pieśni z wieku XVI-XVIII, czy muzyk i artysta Iwan Semesiuk).
Nie sposób pominąć inne zbliżenie. Polityczne. Warszawa niezmiennie popiera ukraińskie granice na arenie międzynarodowej, czy w dziedzinie energetyki. Jest nawet budowane partnerstwo w środowisku harcerskim (jednym z najbardziej patriotycznych) między harcerzami z obu krajów (z uwzględnieniem lokalnych osobliwości). Szczytem dobrego sąsiedztwa nazwałbym nawet różnie oceniane nominacje Polaków na wysokie stanowiska w Ukrainie (chodzi oczywiście o Slawomira Nowaka, który był odpowiedzialny za ukraińskie drogi w Ukrawdodorze (2011-2013), Wojciecha Balczuna – szefa Ukrzaliznytsia, kolei ukraińskich (2016-2017)). No, i utworzenie wspólnej jednostki bojowej – LitPolUkrBrig im. księcia Ostroga z siedzibą w Lublinie.
Myślę, że wszystkie te polskie akcenty we współczesnej ukraińskiej rzeczywistości dają ukraińskim Polakom powód, by bez zadnego krępowania demonstrować i swoją narodowość i swoje poglądy, odkrywać polskie korzenie i polską historię, a drugiej strony być zaangażowanym w tworzenie nowej rzeczywistości państwa ukraińskiego. Być ambasadorami Polski w swoich miastach i wioskach. Oczywiście „Karta Polaka” pozwoliła wielu osobom łatwiej wyjeżdżać do Polski. Niektórzy wyjechali na stałe. Przecież dzięki wyższym wskaźnikom ekonomicznym Polska stała się swoistym Eldorado w stereotypach przeciętnego obywatela Ukrainy – gdzie mieszka się lepiej i wygodniej. Polacy ukraińscy, którzy pozostają na Ukrainie, stają się w ten sposób motorami, które sprawiają, że istnienie tu organizacji polonijnych jest dynamiczne i społecznie użyteczne dla społeczeństwa ukraińskiego. W tej działalności i poprzez nią możemy nie tylko mówić i być słyszanymi, ale także realizować się. Mam na myśli zwłaszcza możliwość pozostania sobą bez emigracji.
Ale niestety przy oczywistych zaletach jako Polacy nie możemy stać obojętnie obok realnych problemów w relacjach polsko-ukraińskich. Chyba najmniejszą z nich nazwałbym transformację „Karty Polaka”, która w ukraińskich realiach stała się instrumentem ułatwiającym przekraczanie granicy. To dokumenty, które oprócz Polaków starali się zdobyć ludzie, dla których Polska to przede wszystkim biznes. Kupowanie dokumentów, trudności z uzyskaniem „kart” przez biurokrację na miejscu i obecność „riszal” (osób wątpliwej działalności) w konsulatach, którzy szli do urzędów konsularnych omijając kolejki. W ostatnich latach, dzięki ruchowi bezwizowemu, emocje wokół „Kart Polaka” jednak opadły, podobnie jak i nadużycia wokół nich.
Kolejna łyżka smoły w beczce z miodem, a tutaj niestety nie można jej przeoczyć – to kwestie historyczne. Mówiąc językiem dyplomatycznym, to trudność w interpretacji wydarzeń historycznych, co pociąga za sobą określone konsekwencje. Pod koniec lat 90. ukraińscy Polacy zaczęli odbudowywać i oznaczać miejsca masowych mordów Polaków podczas bratobójczej Rzezi Wołyńskiej. Pamiętam, jak miejscowi patrzyli podejrzliwe na samochód poloneza na polskich numerach, kiedy wraz z moim proboszczem Władysławem Czajką odwiedzaliśmy Janową Dolinę (zniszczoną pod czas Rzezi Wołyńskiej kolonię polską na kilka tysięcy osób) by zapalić znicze pod krzyżem pamięci ofiar rzezi wołyńskiej w lesie. Miałem wrażenie że niektórzy z miejscowych wręcz obawiali się zapalonych świec i krzyży na symbolicznym cmentarzu. Ktoś stał z boku, może za plecami obmawiał, próbując zranić, ale trzeba też powiedzieć obiektywnie, że było również wielu, którzy pomagali słowami i rękoma.
Dr Łukasz Adamski: Zbrodnia Wołyńska a relacje polsko-ukraińskie. Anatomia problemu
To tym bardziej skomplikowane, że inaczej są postrzeganie polsko-ukraińskie zaszłości historyczne np. w Charkowie, Chersoniu, Zaporożu czy Kijowie, a inaczej w Równem, Łucku czy Lwowie. Miejsca, które przetrwały czasy brutalnej walki Polaków z Ukraińcami (nie chodzi tylko o Wołyń i Rzeź Wołyńską), wciąż pozostają miejscem napięcia i od czasu do czasu niepokoją jak stara, jeszcze niezagojona rana. Lwów i ogólnie Galicja to miejsca, w których najczęściej dochodzi do prowokacji mających na celu zniszczenie pozytywnych rzeczy w stosunków polsko-ukraińskich. W 2017 roku doszło do fali aktów wandalizmu mających na celu pogorszenie relacji Ukrainy z Polską. Pamiętamy zniszczenia grobów Polaków w Bykowni pod Kijowem czy np. ostrzał konsulatu w Łucku. Ale sam Lwów i okolice, gdy patrzeć od strony poziomu intensywności napięcia, pozostaje jakby sednem bolesnej konfrontacji. Tu i wandalizm na grobach (Huta Peniacka), tu i dalszy spór o zwrot budowli sakralnych katolikom, stereotypowo kojarzonych wyłącznie z Polską (zwrot kościoła Wniebowzięcia NMP przy ul. Wynnyczenki), kwestia lwów na Cmentarzu Orląt i wiele innych rzeczy, które można postrzegoać jako niezagojone i wciąz niepokoące problemy. Nawet ostatni – spór o tablicę pamiątkową we Lwowie wybitnego mieszkańca Lwowa Stanisława Lema. Wokół której wybuch skandal. W uroczystości odsłonięcia tablicy odwołał udział polski konsulat we Lwowie, a wszystko przez to jak napisano nazwę miasta Lwów alfabetem łacińskim – Lviv zamiast Lwów. Dla Polaków jest to zasmucające, ponieważ napisanie miasta z którego pochodził wybitny pisarz nie może być inne niż takie jakiego używał sam pisarz. Bardziej dyplomatyczni Ukraińcy tłumaczą to pragnieniem, by wyzbyć się obcych nazw (tak jak było z zamianą Kiev na Kyiv). Z drugiej strony istnieje szereg podobnych problemów z interpretacją miejsc pamięci i wydarzeń historycznych w Polsce, na które wskazują ukraińscy politycy. Ale nie to już jest całkiem inny temat.
Aby wyrwać miejsca pamięci ze sfery wpływów politycznych, musimy chyba jeszcze długo czekać. Jest wiele do zrobiena w pogłębianiu dialogu sąsiedzkiego, zwłaszcza w warunkach, gdy na horyzoncie bronią wymachuje wspólny wróg. Świadczy o tym, nawiasem mówiąc, zaangażowanie strony trzeciej w prowokacje w tych że miejscach pamięci. Np. ostatnio zdewastowany przez nieznanych sprawców pomnik Piłsudskiego i Legionistów w Krakowie. Pozornie wyglądać to miało na dzieło radykałów ukraińskich, którym jednak trudno przypisywać nieznajomość prawidłowego rozmieszczenia kolorów na fladze ukraińskiej. Od pierwszej klasy w ukraińskich szkołach uczą, że ukraińska flaga jest niebiesko-żółta. Góra niebieski, dół żółty. Rysowanie inaczej jest jak wieszanie indonezyjskich flag zamiast biało-czerwonych biorąc je za polskie. Mogą to zignorować albo niezbyt obeznani, albo bardzo niedbali, ale na pewno nie Ukraińcy. Co więcej zostawianie wiadomości – „Polska nie tylko dla polskich panów” jeszcze bardziej utwierdza w takim przekonaniu – że to cios w partnerstwo polsko-ukraińskie. Ponieważ słowa „pan” i „pani” od dawna i mocno zakorzeniły się już w ukraińskim leksykonie nawet w tym naddnieprzańskim. Wykorzystanie go w takim brzmieniu przypomina hasła bolszewickie sprzed 100 lat o „polskich panach”. To wszystko i zasada Cui prodest nie pozostawia miejsca na pomyłkę w identyfikowaniu sprawców, zważywszy komu przeszkadza obopólnie korzystny związek Polaków i Ukraińców. No i na dodatek osoba Piłsudskiego w ukraińskiej narracji historycznej jest już postrzegana bardziej jako sojusznik w wojnie 1920 roku niż jako negatywny bohatera.
Summa summarum, w ciągu 30 lat niepodległości Ukraina przeszła wiele pozytywnych zmian w aspekcie przyjęcia swego miejsca w europejskiej rodzinie, gdzie Polska i Polacy kojarzą się generalnie pozytywnie. Sytuacja wewnętrzna pozwala otwarcie, proszę wybaczyć tautologię, odkrywać swoje korzenie i spuściznę pozostawioną przez poprzednie pokolenia Polaków na Ukrainie. Dzięki pomocy rodaków z Polski ktoś mógł przenieść się do Polski, ktoś znalazł tu dobre wykształcenie, ktoś nową pracę. Niektórzy wyjechali, niektórzy wrócili. Znalazłszy cel, by pozostać na ziemi swoich przodków. Dziś my, ukraińscy Polacy jesteśmy częścią ukraińskiego społeczeństwa, uczestniczymy w jego rozwoju pracujemy dla pomyślności kraju, w którym się urodziliśmy. Może to zabrzmi zbyt patetycznie, ale jest to swego rodzaju misja – zachowanie elementu polskości w społeczeństwie ukraińskim. Dorosło już całe pokolenie Polaków, którym wypadnie wkrótce podjąć trudy przekazywania polskości swoim dzieciom i dzieciom dzieci. I dzisiejsze warunki, w jakich dokonuje się ta zmiana pokoleń, spodziewam się że pozwolą nam wypełniać tę misję znacznie łatwiej niż mieli nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie.
Andrzej Końko
Autor jest polsko-ukraińskim dziennikarzem, redaktorem programów historycznych na 24tv.ua i polskiego programu radiowego w Równem „Polska Fala”
fot. Pixabay License
Zobacz także pierwszą część tekstu Andrzeja Końko o 30 latach niepodległej Ukrainy:
Andrzej Końko: Ukraina – 30 lat. Kraj, którego mimo wszystko nie chce się stracić (cz. I)
3 komentarzy
krogulec
20 listopada 2021 o 09:16Mimo wszystko Ukraina ciągle trąci Azją.
obawiam się
22 listopada 2021 o 02:10Wszystko to zbyt piękne, aby było prawdziwe.
Lemuring
23 listopada 2021 o 10:35Z Ukrainą jest tak, jak z ową szklanką napełnioną w połowie: dla jednego będzie w połowie pełna, dla drugiego – w połowie pusta. Ja bym się przychylał do wersji optymistycznej. Wersja optymistyczna zakłada, że prowokacje, o których pisze Autor nie będą w Polsce rezonować nawoływaniem do zrewidowania polskiej polityki wobec Ukrainy a dotychczasowe kanały kontaktów i współpracy będą dalej rozwijane. Jednak w artykule Andrzeja Końko jest coś dziwnego. Z jednej strony, bardzo słusznie pisze np. o tym, co robi Taras Kompajniczenko w sensie włączenia ukraińskich zainteresowań muzyką dawną jako elementu naszego jednolitego dziedzictwa. Z drugiej, pojawia się taki „kwiatek”: „Ale blackmetalowcy z Polski stali się ambasadorami Polski wśród ukraińskiego undergroundu.” W imię jakiej kultury to jest „misja”?Ja dziękuję za takich „ambasadorów”. Ani to polskie, ani ukraińskie. Zupełnie inaczej jest z jazzem. Tu relacje ukraińsko-polskie wydały i wydają przepiękne owoce, nie do pomyślenia w czasach ścisłej reglamentacji kontaktów w okresie ZSRR. Wspaniałych przykładów muzycznej współpracy zresztą jest więcej. Nie ma w tej chwili chyba w Polsce instytucji artystycznej (teatru operowego, filharmonii) , w której nie pracowaliby muzycy, soliści ukraińscy. Szkoda, że twórczością ukraińskich kompozytorów (Myrosława Skoryka, Walentyna Silvestrova) tak mało zainteresowanych jest w Polsce. A co „ambasadorów” Polski, to nie jacyś durni blackmetalowcy a wrocławskie Narodowe Forum Muzyki jest prawdziwym polskim ambasadorem.