Niewielu już jest chyba w Polsce ludzi, pamiętających tamten dawny Kijów sprzed pierwszej wojny światowej. Pomimo wielu lat, które upłynęły od chwili, kiedy to paradowałem po ulicach Kijowa w gimnazjalnym mundurze, wiele obrazów z tamtych lat widzę jeszcze dokładnie i ze zdziwieniem spostrzegam, że coraz mniej jest wokół mnie osób, z którymi mógłbym podzielić się moimi wspomnieniami.
W 1906 r. rodzice moi postanowili osiedlić się na stałe w Kijowie. Pewnego lutowego pochmurnego ranka wylądowałem wraz z matką na dworcu kijowskim. Brodaty „nosilszczik” załadował walizki do parokonnej dorożki i ruszyliśmy w stronę naszego nowego mieszkania na ulicę Instytucką. Nieogumione koła dryndy rozgłośnie klekotały po haniebnym bruku. „Izwozczik” zatrzymał konie przed niewielkim, pomalowanym na żółty kolor i krytym zieloną blachą domem.
W progu oczekiwał nas mój ojciec. Mieszkanie nie uzyskało aprobaty matki. Było obszerne, ale niewygodne i pozbawione komfortu. Łazienkę zastępowała blaszana wanna, ustawiona ni w pięć ni w dziewięć w ciemnawej kuchni. Trzeba było jednak rozgościć się do czasu, gdy trafi się inne dogodniejsze mieszkanie. Na pierwszym piętrze, pod nami, mieszkała dama o dziwacznym, nasuwającym jakieś zoologiczne skojarzenia nazwisku Obiezjanowa.
Mały drewniany ganeczek, o balustradach wycinanych w esy-floresy, ocieniał parę schodków, prowadzących do drzwi wejściowych. Wieczorami na schodkach tych siadywał „dwornik” i przygrywał tęsknie na bałałajce, nie przestając ani na chwilę zaśmiecać trotuaru słonecznikowymi pestkami, wypluwanymi z nieprawdopodobną maestrią. Codziennie około południa mijał nasz dom pojazd gubernatora. Rozłożysty, błyszczący świeżym lakierem faeton zaprzężony był w trójkę tłustych karogniadych koni o bardzo długich grzywach i ogonach. Środkowy koń szedł wyciągniętym kłusem pod pomalowaną na czerwono „dugą”.
Dwa boczne, tzw. „pristiżnyje”, galopowały bezładnie, trzymając głowy przepisowo zwrócone na zewnątrz. Wydawało się, że każdy koń ciągnie gubernatora w inną stronę i było wręcz zdumiewające, dlaczego w tych warunkach rozpędzony pojazd w ogóle posuwa się naprzód. Na koźle siedział furman, ubrany w czarny aksamitny kaftan, suto marszczony po bokach i przepasany kolorową krajką.
Z kaftana wystawały jaskrawo pomarańczowe, sztywno wyciągnięte przed siebie, jedwabne rękawy. Na obficie wysmarowanej sadłem głowie sterczała mała, okrągła czapeczka, umajona dookoła pawimi piórami. Ta groteskowa postać tak pochłaniała moją uwagę, że zwykle zapominałem przypatrzeć się rozpartemu na poduszkach powozu gubernatorowi. Niebawem przenieśliśmy się do innego mieszkania na ulicę Funduklejowską 44.
Mieściło się ono w jednopiętrowym domku, położonym w głębi podwórza. Mieszkanie było bardzo obszerne, o dużych widnych pokojach, korytarzach i zakamarkach, rozplanowane z rozrzutnym rozmachem. Odwrotną stroną medalu były roje karaluchów i prusaków, beztrosko spacerujących po ścianach i podłogach. Gdy matka moja wyraziła zdziwienie, jak można było dotychczas mieszkać w tych warunkach, odpowiedziano jej, że owady te przynoszą domowi szczęście i że tępienie ich byłoby lekkomyślnością.
Ale matka była innego zdania. Ryzykując utratę szczęścia domowego wydała bezlitosną walkę insektom. Przez dłuższy czas cały dom pachniał karbolem, terpentyną i innymi ingrediencjami, dopóki ostatni prusak nie wyciągnął nóg i nie został wymieciony na śmietnik. Domek nasz, zasłonięty od ulicy wysoką kamienicą, przylegał do sporego ogrodu. Na wiosnę ogród ten przybierał białoróżowe barwy, a woń kwitnących jabłoni wlewała się przez otwarte okna do naszych pokoi.
Wieczorami, gdy siedzieliśmy na balkonie, roje chrabąszczy przelatywały z brzękiem nad naszymi głowami. Pod nami, na parterze, mieszkało podstarzałe mał- żeństwo. Starszy pan z rzadka tylko ukazywał się narodowi. W oknie siadywała zwykle pani. Była to niemłoda już, ale zdradzająca minione czasy piękności brunetka o bujnych kształtach, prawie zawsze opiętych w kolorowy szlafrok.
Z okna opuszczona była do ogrodu, niby zwodzony most, długa, uginająca się deska, po której co chwila zbiegały z miękkim tupotem krótkich łapek dwa jamniki. W tym to mieszkaniu zaczęto przygotowywać mój umysł do czekających mnie zadań życiowych. Pod kierunkiem pani Marii Foltańskiej, starzejącej się rudej panny o rubensowskich kształtach, stawiałem pierwsze kroki po stromej ścieżce wiedzy, która z czasem doprowadzić mnie miała do wrót szkoły, a potem do gimnazjum.
Panna Maria miała złote serce i bardzo brzydki charakter pisma, a pamiętam też, że używała tanich, bardzo złych perfum, których zapach snuł się po pokoju długo po zakończeniu lekcji. Zaczynałem powoli oswajaćsięz Kijowem, z jego na poły europejskim, na poły azjatyckim charakterem. Poznałem oczywiście dopiero później różne zalety i wady tego rozległego, pięknego miasta.
Na razie prowadzano mnie jeszcze za rękę po ulicach, nie zawsze tam, dokąd bym pragnął, a pozwalano swobodnie poruszaćsiętylko w obrębie rozległego naszego podwórza i ogrodu. Ale i tam udało mi sięzawrzećinteresująceznajomości. Okazało się, że we frontowej kamienicy mieszkali pochodzący z Warszawy państwo Szostkiewiczowie, którzy mieli synaTadeusza icórkę Zosię. Zosia przychodziła do naszego ogródka ze swą boną, fertyczną Niemeczką.
Zawarcie znajomości nie nastręczyło większych trudności i odtąd spotykaliśmy się niemal codziennie. Z czasem przyłączył się do nas mieszkający nieopodal Zygmunt Knothe i zabawy nasze stały się bardziej urozmaicone. Zygmuś nie wiedział jeszcze wtedy, że zostanie kiedyś historykiem sztuki i konserwatorem w Gdańsku, i nosiłzamiast łysiny krótko przystrzyżone bardzo czarne włosy. Był bardzo nerwowy, dowcipny, chodził drobnym, szybkim kroczkiem i umiał bardzo prędko biegać po alejach ogródka.
Czas upływał nam tym milej, że fertyczna Niemeczka pozostawiała nas w spokoju,całkowicie pochłonięta rozmową z o wiele starszym od nas Tadziem, pożerającym ją łakomym wzrokiem. Przyszedł wreszcie czas, gdy zaprowadzono mnie do szkoły. Szkoła była polska. Dyrektorką była znana w Kijowie pani Zofia Żukiewiczowa. Jej wygląd i zachowanie dokładnie odpowiadały doskonałemu wcieleniu cnót społecznych i towarzyskich.
Wysoka, bardzo przystojna, zawsze nieskazitelnie i elegancko ubrana, mówiąca powoli i autorytatywnie, łączyła w sobie majestat królowej Jadwigi z temperamentem idealnej przełożonej pensji. Szkołę prowadziła w swoim mieszkaniu. W dwóch pokojach, zamienionych na klasy, kilkoro chłopców i dziewcząt wkuwało gramatykę, język rosyjski, arytmetykę i geografię.
Podczas wielkiej pauzy przechodziliśmy do jadalnego pokoju, gdzie pod czujnym okiem matki pani Żukiewiczowej, żwawej, ale dość zrzędliwej staruszki, trzeba było grzecznie zjeść wszystko, co starsza pani do jedzenia przygotowała. W wyprowadzeniu nas na ludzi dopomagały pani Żukiewiczowej dwie nauczycielki. O ile panna Matkowska należała do tych na pozór srogich, wybuchowych nauczycielek, nie szczędzących co tępszym uczniom gorzkich słów izjadliwych epitetów, o tylejej kole- żanka,chuda brunetka o oliwkowejcerzei wielkich czarnych oczach, umiała tylko łagodnie do nas przemawiać.
***
Tak przeszły dwa lata. Kijów tonął w świeżej, jaskrawej zieleni drzew. Brzydkie żółte fasady domów błyszczały w jaskrawym słońcu, jakby obmyte z zimowego brudu. Stoki Carskiego Ogrodu pokryły się burym puchem młodych listków. W dole u stóp Włodzimierskiej Górki szumiał niebieski, szeroko rozlany Dniepr. Z wody sterczały żałośnie dachy zatopionej Słobódki i Truchanow-Ostrowa. Daleko, jak okiem sięgnąć, niby morze, niebieszczała woda.
Błyszczały oślepiająco w słońcu kopuły Pieczerskiej Ławry i Sofijowskiego Soboru, strzelały w niebo smukłe, przez Rastrellego budowane, wieżyce Andrejewskiej Cerkwi. Po bruku obmytym wiosennym deszczem przeraźliwie stukały żelazne obręcze kół. „Izwozczycy” pocili się w swych watowanych tułubach.
Pot spływał spod śmiesznych, karykaturalnych cylinderków. Na schodkach, przed balustradkami drewnianych wycinanych w desenie ganeczków, siedzieli brodaci„dwornicy”. Od czasu do czasu cienko zawodziła bałałajka lub słychać było przeciągły, tęskny śpiew.
Na ulicach pojawili się sprzedawcy lodów w białych fartuchach i wołali przeciągle: „saachar moroożenyj…” Po podwórzach domów wystawali handlarze starzyzną, Tatarzy, wołając gardłowym głosem: „Uisz, stary uisz, pakpaj…”(wieszczi, staryje wieszczi, pokupaju). Na placu przed operą nudził sięstójkowy. Na głowie miał już letnią czapkę z białym denkiem. Była wiosna. Wraz z paroma kolegami wkuwaliśmy, przygotowując się do egzaminu.
Pani Matkowska po raz ostatni usiłowała wbić nam do głowy skomplikowane zasady arytmetyki. Po raz nie wiem który gorzko wymawiała lenistwo i z rozmachem podkreślała czerwonym ołówkiem wołające o pomstę do nieba błędy w rosyjskim dyktandzie.W obliczu bliskiego niebezpieczeństwa czuliśmy ogrom winy. Dusza coraz wyraźniej sadowiła się na ramieniu.
***
Pierwsze wrażenie, jakie odebrałem, wkraczając w mury prywatnego gimnazjum Włodzimierza Pawłowicza Naumenki, nie było zachęcające. Gimnazjum mie- ściło się w starej czynszowej kamienicy przy ulicy Podwalnej 25. Klatka schodowa, dość porządna, ale ciemnawa, ze szklanym dachem oświetlającym kamienne schody, prowadziła do klas, przerobionych z pomieszczeń mieszkalnych.
Na każdym piętrze mieściły się spora sala rekreacyjna i pokoje nauczycielskie. Na pierwszym piętrze, otoczony nimbem nieznanej mi wówczas jeszcze grozy, był gabinet inspektora Pawła Aleksandrowicza Dołguszyna. Wprowadzono mnie do korytarza. Za zamkniętymi drzwiami odbywał się egzamin. Wraz z paroma, równie jak ja przepłoszonymi aspirantami do tytułu ucznia pierwszej klasy gimnazjalnej, oczekiwałem swej kolejki. Od razu na wstępie uderzył mnie widok, zdolny odebrać najśmielszemu kandydatowi na gimnazistę resztki odwagi. Zobaczyłem tłustawego chłopaka, ryczącego wniebogłosy i zalanego łzami.
Matka próbowała go pocieszać i coś do niego mówiła, ale każde jej słowo wywoływało jeszcze żałośniejsze jęki i chlipania. Z dyskretnej odległości grupka chłopców ze zgrozą przyglą- dała się scenie. Ktoś szepnął tajemniczo: „Zrył z geografii. To Bylina”. Spotkałem go po kilku dniach w klasie. Kolegowaliśmy potem aż do matury. Ów niefortunny, płaczliwy geograf okazał się z czasem bohaterskim, wielokrotnie za odwagę odznaczanym oficerem.
„Tempora mutantur et nos mutamur in illis” (Czasy się zmieniają i my zmieniamy się z nimi – przyp. JF). Z bolesnego osłupienia wyrwało mnie wezwanie na egzamin. Nie pamiętam już jak go zdałem. Faktem jest, że zostałem uczniem pierwszej klasy gimnazjalnej. Ku memu zmartwieniu kupno munduru odłożono do powrotu z wakacji. Udało mi się tylko wytargować nabycie granatowej czapki z blado niebieskimi wypustkami.
Nad ceratowym daszkiem olśniewająco błyszczały złote palmy, okalające srebrne litery „CZ.N.G” (Czastnaja Naumenki Gimnazja). W tej urzędowej czapce, ale w cywilnym jeszcze ubraniu, wyjechałem nazajutrz z rodzicami na wakacje.
Gimnazjum Naumenki należało do szykownych i najdroższych zakładów naukowych w Kijowie. Było to gimnazjum prywatne „z prawami”. Uczęszczali doń synowie zamożniejszych rodzin rosyjskich, trochę bogatych Żydów i spora grupa Polaków. Gimnazjum było liberalne i na owe czasy bardzo postępowe. Szkoła stała na wysokim poziomie naukowym, a dobór uczniów zapewniał też wyższy poziom moralny i towarzyski.
„Naumenczaki” nosili się górnie, z wyższością spoglądając na sztubaków z „kazionnych” gimnazjów, odzianych w czarne „rubaszki”, przepasane skórzanym paskiem z klamrą, podczas gdy my mieliśmy kurtki granatowe szyte austriackim krojem i jaśniejsze niebieskie spodnie. „Kazionni” gimnaziści wymyślali nam od „paniczyków” i „maminsynków”. Znosiliśmy to z pogardliwą pobłażliwością, ponieważ i tak było wiadomo, że nie kto inny, tylko my mieliśmy największe fory wśród uczennic polskiego gimnazjum żeńskiego pani Peretiatkowiczowej, tzw. „peretiatek”. A to w gruncie rzeczy było najważniejsze.
Po powrocie z wakacji otrzymałem upragniony mundur i po raz pierwszy zetknąłem się z nieznanym mi dotychczas światem rosyjskich belfrów i kolegów. Na każdym kroku napotykałem niespodzianki. Od razu na wstępie popełniłem towarzyską gafę. Jako dobrze ułożony młodzieniec, napotkawszy w sali rekreacyjnej nauczycielkę rosyjskiego Nadieżdę Pietrownę, gdy ta coś do mnie przemówiła, szurnąłem nogą i pocałowa- łem ją z galanterią w rękę.
Ku memu zdziwieniu moja szarmanteria wywołała widoczne zakłopotanie u Nadieżdy Pietrowny. Marszcząc i tak już pomarszczone, pucołowate oblicze i przymrużając małe skośne oczka uśmiechnęła się i powiedziała: „Nie trzeba, nie trzeba całować w rękę. Ot tak: ukłonić się i wystarczy”. Dyrektorem szkoły był bardzo kulturalny starszy pan Włodzimierz Pawłowicz Naumenko. Wytrawny, światły pedagog, wyrozumiały, choć surowy wychowawca młodzieży, cieszył się ogólnym szacunkiem i dużym autorytetem.
Umiał w sposób taktowny rządzić szkołą, traktując jednakowo obiektywnie i sprawiedliwie zarówno Rosjan, jak Polaków i Żydów. Umiał też dobierać nauczycieli. Na ogół byli to ludzie inteligentni i kulturalni, znający swój fach i umiejący zainteresować uczniów tematem, który wykładali. Może największym autorytetem moralnym cieszył się nauczyciel łaciny, Polak, pan StanisławTrapszo. Pana Stanisława Trapszo my, Polacy, uważaliśmy trochę za swego duchowego przywódcę i opiekuna.
Wiedzieliśmy, że jest członkiem wielu polskich organizacji i stowarzyszeń. Wiedzieliśmy, że należy do PolskiegoTowarzystwa Gimnastycznego. Spotykaliśmy go nieraz na wieczornych ćwiczeniach gimnastycznych, ubranego, tak jak my, w sokolską białą koszulkę z czerwonymi wypustkami i w granatowe trykotowe spodnie. Mówiło się do niego wtedy: „Druhu”. Wspólnie wykonywaliśmy na komendę druha Radomskiego różne ewolucje, przysiady, ćwiczenia na drążku i zwroty. Druh Stanisław Trapszo, ubrany w sokolską koszulkę, wydawał się nam jakiś bliski, zwłaszcza gdy uśmiechał się przyjaźnie zza binokli.
I trudno nam było wyobrazić sobie, że zjawi się nazajutrz w klasie z groźną zmarszczką na czole i wciśniętą w wykrochmalony kołnierzyk hiszpanką i że zamiast białej koszulki z czerwonymi wypustkami będzie miał na sobie długi granatowy surdut ze złotymi guzikami, a my, zapytani przezeń, czy nauczyliśmy się zadanej lekcji, odpowiemy: „Da, my wyuczili, Stanisław Bolesławowicz”. Zawsze nienagannie ubrany, z gładko przyczesaną siwiejącą czupryną, podkręconym starannie wąsem i hiszpanką, spoglądał surowo zza binokli, nękając deklinacjami i tłumaczeniem Cezara. Nie było z nim żartów.
Dla nas, Polaków, był specjalnie wymagający. Gdy któryś z nas coś przeskrobał,Trapszo umiał ni stad, ni zowąd wtrącić takie zdanie, które tylko dla nas było zrozumiałe i niby batem podcinało nasza ambicje. „Nie spodziewałem się tego po was, myślałem, że inaczej rozumiecie swoje obowiązki.” Nauczycielem języka francuskiego był wysoki i chudy jak szczapa Maurice Maillard.
Wymagający, logiczny, nie pozbawiony poczucia humoru umiał, jak nikt inny, utrzymać w ryzach klasę i zainteresować wykładem. Jemu to zawdzięczam znajomość literatury francuskiej. Rzutki i pomysłowy, przeprowadził wystawienie na scenie gimnazjalnej sztuki „Cyrano de Bergerac”, odegranej po francusku przez uczniów najstarszych klas z dużym powodzeniem. W ostatnim roku moich studiów, z inicjatywy Maurice Maillarda, klasa nasza odegrała jednoaktówkę Anatola France’a „L’homme qui epouse une femme muette” (Człowiek, którego żona była niemą kobietą – przyp. JF).
Grałem w tej sztuce rolę tytułową. Kostiumy wypożyczono z teatru Sołowcowa, a scenę udekorowano pięknymi meblamiantykami, wypożyczonymi z mieszkania ojca mego kolegi i przyjaciela, mecenasa Stanisława Żeromskiego. Sztuka wystawiona została niezwykle starannie, a francuski tekst w wykonaniu uczniów był bezbłędny. Nie mógł popisać się takimi osiągnięciami niefortunny kolega Maurice Maillarda – nauczyciel języka niemieckiego Karł Pietrowicz Rudin.
Dzielił on tradycyjny, a opłakany los wszystkich bodaj wykładowców języka niemieckiego w szkołach rosyjskich. Klasa w czasie jego wykładów szalała. Zajmowano się wszystkim, tylko nie językiem Schillera i Göthego. Co praktyczniejsi uczniowie odrabiali lekcje „na jutro”. Bardziej lekkomyślni grali w „piórka”, czytali powieści lub rozmawiali. Nieszczęsny Rudin krążył bezradnie wśród ławek w nadziei, że przecież może znajdzie u kogoś otwartą na właściwej stronie „Marię Stuart” Schillera. Ale książki nikt nie miał. „Unglaublich – wołał zrozpaczony Karłusza – kein einziges Buch”. (Niewiarygodne, ani jednej książki – przyp. JF).
Jeszcze gorszy bałagan panował na lekcji fizyki. Wśród nieopisanego zamętu, wrzasków i bójek wkraczał do klasy fizyk Aleksander Iwanowicz. Pod pachą niósł wielki „Dziennik klasowy”. Wcisnąwszy kozią bródkę w kołnierzyk, wytrzeszczał błędne oczy. Mały kartoflowaty nosek błyszczał opalizującą czerwienią. Zatrzymywał się przed katedrą i długą chwilę stał milczący i nieruchomy.
Dookoła kłębiło się i wrzało jak w garnku. Ogłuszające wrzaski, śpiewy, nawoływania nie docierały do świadomości nauczyciela. Leniwy i roztrzepany teraz dopiero zastanawiał się nad tym, co ma nam do powiedzenia. Aż, skończywszy „obdumkę”, chwytał niespodziewanie dziennik, unosił go nad głowę i z całej siły walił nim w pulpit. Przypominało to wystrzał z pistoletu. „Nu, dowolno!” Na ten odgłos gwar nieco się uspokajał i zaczynała się lekcja.
Aleksander Iwanowicz tracił wątek swych wywodów i zbaczał na ślepe tory, gdy specjaliści od zbijania fizyka z panta- łyku wtrącali znienacka bezsensowne uwagi i zapytania. Czasami doprowadzało to nieszczęsnego belfra do wybuchów wściekłości. Rzucał w nas wtedy różnymi, napotkanymi pod ręką przedmiotami, a potem wstydził się swego nieopanowania przez długie lata.
Powiedział nam o tym na pomaturalnej bibce, gdy już jako „dorośli” maturzyści rozmawialiśmy sobie swobodnie przy kieliszku. Nie sposób, dla dopełnienia obrazu, nie wspomnieć o najbardziej charakterystycznym przedstawicielu ówczesnego urzędowego świata pedagogicznego – o naszym inspektorze i matematyku, Pawle Aleksandrowiczu Dołguszynie. Reprezentował on wśród ciała pedagogicznego narzucony przez kuratorium czynnik policyjno-rządowy.
Zdaje się, że obawiali się go zarówno uczniowie, jak nauczyciele. Kontrolował on bowiem „błagonadiożnost” i jednych, i drugich. Był to niewysoki, barczysty mężczyzna, o ruchach kocich i sprężystych. Przystojną twarz o oliwkowej cerze i wystających kościach policzkowych okalała szpakowata broda. Czarne, gładko uczesane włosy wieńczyły wysokie czoło. Spod ciemnych brwi patrzyły przez ciemne okulary przenikliwe czarne, wszystko dostrzegające oczy. Dołguszyn nosił zazwyczaj długi, granatowy surdut i buty bez obcasów. Dzięki tym butom stąpał bezszelestnie jak kot, co pozwalało mu zjawiać się niepostrzeżenie w najbardziej nieodpowiednich miejscach. Nieraz zacietrzewieni dysputą uczniowie znajdywali go raptem za swoimi plecami, z lekko przechyloną głową, podsłuchującego ich wywody.
To znów Dołguszyn zaglądał do ubikacji lub stał niezauważony w drzwiach klasy. „Pawki” bano się jak ognia, a jego gorliwość, nie zawsze licujące z powagą pedagoga policyjne metody sprawiały, że był on przedmiotem nieustannych przekpinek, zarówno ze strony Rosjan, jak i Polaków. Dołguszyn wykładał matematykę. Czynił to z dużą umiejętnością.
Umiał mówić jasno i logicznie. Umiał nawet największym w tej dziedzinie hebesom (łac. głupiec – przyp. JF), do których, niestety, należałem, wmówić, że znajomość logarytmów jest w życiu równie niezbędna, jak umiejętność posługiwania się widelcem i nożem, a należyte zrozumienie teorii Dedekinda jest kardynalnym warunkiem życiowego powodzenia. Największym jednak osiągnięciem pedagogicznym Dołguszyna było chyba to, że jego uczniowie potrafili nauczyć się wszystkich tych niezrozumiałych mądrości i zdawać z nich egzamin z dobrym wynikiem.
Zapowiedź klasówki równała się wiadomości o nadchodzącym, a nieuniknionym kataklizmie. Dołguszyn nie tylko był surowym i wymagającym pedagogiem, ale miał swój własny, wyrafinowany system sprawdzania naszych umiejętności. Gdy zadźwięczał dzwonek, padano sobie w objęcia, żegnając się „na zawsze” przed decydującą próbą.
Wreszcie wartownik, czatujący we drzwiach klasy, wbiegał z panicznym okrzykiem: „Idzie! idzie!”. Zalegała śmiertelna cisza. We drzwiach zjawiał się Dołguszyn i od progu już wołał: „Razdwigajtie party!”. Siedzieliśmy w pięciu rzędach. Rzecz polegała na tym, by nasze jednoosobowe ławki odsunąć od siebie jak najdalej. Wówczas inspektor brał kredę do ręki i ogłaszał: „W sieriedinie i po krajam sidiaszczije: zadacza nomier pierwyj”.
Po czym dyktował tekst zadania. Zadanie numer 2 otrzymywały rzędy drugi i czwarty. W ten sposób „ściąganie” od sąsiadów z lewej i prawej strony stawało się niemożliwe. Rozstęp zaś pomiędzy ławkami, stojącymi z przodu i z tyłu, był tak duży, że porozumiewanie się było praktycznie niewykonalne. Podyktowawszy zadanie Dołguszyn zasiadał na krześle, wyjmował gazetę i zatapiał się w jej czytaniu.
Po pewnym czasie poniektórzy uczniowie zaczynali zdradzać zaniepokojenie.Ten i ów, widząc, że nigdy nie dojdzie, kiedy turysta, który przejechał parostatkiem o 3 wiorsty więcej niż łódką, zostanie dopędzony przez swego kolegę, poczynał dawać rozpaczliwe znaki, wzywając ratunku. W odpowiedzi zwinięta w kulkę „ścią- gaczka” niby koło ratunkowe leciała przez klasę. Ale w tym samym momencie Dołguszyn zrywał się z krzesła i w paru susach stawał przy rozbitku.
Długo nie mogliśmy zrozumieć, co było powodem tego niezwykłego jasnowidzenia. Okazało się, że była nim po prostu mała dziurka w gazecie, przez którą przemyślny pedagog obserwował swoich wychowanków. Uczniowie Polacy prowadzili z Dołguszynem głuchą walkę o fason czapek, którym starali się nadać wygląd polskich „maciejówek”, wyjmując z szerokiego ronda usztywniający drut. Dołguszyn czapki takie nazywał pogardliwie „blinczykami”, przeciwstawiając im piękno urzędowych „kłapouchów”. Co roku też powtarzała się heca z Zaduszkami, na które demonstracyjnie nie przychodziliśmy do szkoły.
Pomimo tych drobnych szykan Dołguszyn był dla nas, Polaków, zawsze sprawiedliwy, gdy chodziło o ocenę naszych umiejętności. Karcąc nas za różne przekroczenia, w których – może i słusznie – wyczuwał chęć podkreślenia naszej kulturalnej odrębności, nie szczędził też gorzkich wymówek swoim współrodakom. Z kolegami Rosjanami łączyły nas – z małymi wyjątkami – dobre koleżeńskie stosunki.
Ograniczały się przeważnie do współżycia w szkole, gdzie wzajemnie przestrzegaliśmy wobec siebie reguł lojalnej koleżeńskiej współpracy. Z pobytu w Gimnazjum Naumenki zachowałem jak najlepsze wspomnienia. Kolegów miałem dobrych, kulturalnych, o dużych ambicjach i wysokim poczuciu etycznym, wesołych i koleżeńskich.
Przyjaźnie nawią zane w szkolnych murach przetrwały kataklizmy wojenne, przemiany społeczne i wszystkie te karkołomne salta mortale, których nieszczędziła naszemu pokoleniu historia ostatnich czterdziestu lat. I gdy spotykamy się teraz w jakże odmiennych warunkach, czujemy sięznów młodzi, tacy sami, jakimi byliśmy wtedy, gdy wymknąwszy się na wagary zbiegaliśmy po stromych zboczach Włodzimierskiej Górki do Mogiły Askolda, by popatrzeć na szeroko rozlany Dniepr płynący u naszych stóp.
*** Ówczesny Kijów był miastem, w którym spotykały się i przenikały wpływy europejskie z azjatyckimi. Obok wykwintnych pałacyków, stawianych na modłę paryskich arystokratycznych rezydencji, stały w cieniu drzew pomalowane na żółto, kryte zieloną blachą „osobniaki” bliźniaczo podobne do swych moskiewskich czy petersburskich, jak się to wówczas mówiło, pierwowzorów. Wysokie, wielopiętrowe nowoczesne kamienice sąsiadowały z małymi, parterowymi domkami.
Po brukowanych „kocimi łbami” ulicach o głębokich rynsztokach, nad którymi przerzucone były drewniane mostki, podskakiwały na żelaznych obręczach kół groteskowe dorożki, tzw. „pietuchy”, zaprzężone w poszerszeniałe, łękowate szkapy. Mijały one eleganckie karety, sprowadzone z Wiednia czy z Warszawy. W zimie, gdy puszysty śnieg pokrył bielą ulice, przechodnie przystawali, by popatrzeć na mknące środkiem jezdni „lichacze”. Jeżdżenie „lichaczami” nie należało do najlepszego tonu.
Jeździli nimi przeważnie oficerowie gwardyjscy, bogaci kupcy lub rzucający pieniędzmi lekkomyślni birbanci. Podczas gdy normalny kurs dorożki kosztował 25, 20, a nawet 15 kopiejek, lichaczowi płaciło się po rublu i więcej. Ale też była to kawalerska jazda! Na mikroskopijnym koziołku sanek na wpół stał, na wpół siedział karykaturalnie gruby „kuczer”. Wywatowany tułub powiększał jeszcze naturalną tuszę.
W sztywno wyciągniętych przed siebie rę- kach trzymał lejce. Orłowski rysak mknął z zawrotną szybkością, wyciągnięty jak chart goniący zająca. Grudy śniegu, wzbijane kopytami końskimi, pryskały, obijając się o przód sanek i ochronną siatkę, zwisającą z „dugi”. Pęd tamował dech w piersiach. „Hop, bieriegiś!” – pokrzykiwał kuczer. Było na co popatrzeć. Gdym chodził do szkoły, dostawałem od rodziców po 10 kopiejek dziennie na drugie śniadanie.
Za te pieniądze kupowałem sobie dużą pajdę chleba za 1 kopiejkę, dwie kiełbaski, przypominające nasze kabanosy po 3 kopiejki sztuka i ciastko za 3 kopiejki. Pamiętam też, że dziesiątek moreli (morele, brzoskwinie i jabłka sprzedawano na „dziesiątki”) kosztował 2 kopiejki. Żyło oczywiście w Kijowie wielu ludzi, którym doskwierała bieda, a było i wielu nędzarzy. Faktem jest, że nędza i zaniedbanie ocierały się w Kijowie o bogactwo, przepych i rozrzutność, o jakiej my dziś nie mamy żadnego pojęcia.
W czasie tych kilkunastu lat, które spędziłem w Kijowie, miasto rozbudowało się i unowocześniło. Na głównych ulicach kocie łby zastąpiono brukiem ze szwedzkiej kostki. Powstało kilka nowych linii tramwajowych. Sprowadzono nowoczesne luksusowe wozy o wyściełanych, pokrytych rafią siedzeniach. Znikły głębokie rynsztoki i drewniane mostki, ułatwiające przechodniom przebrnięcie przez rwące po każdym deszczu potoki.
Zmodernizowane, jaskrawo oświetlone witryny sklepów nadawały Kreszczatikowi i kilku główniejszym ulicom europejski charakter. Zamykam oczy i próbuję wydobyć z mroku zapomnienia wygląd tamtego dawnego Kijowa. Ulica Funduklejowska, przy której mieszkaliśmy, była szeroką, wysadzaną drzewami magistralą o wysokich, nowoczesnych kamienicach. Szedłem codziennie do szkoły nieco dalszą, wygodniejszą drogą.
Najbliższa prowadziła przez ulicę Nestorowską, łączącą ulicę Funduklejowską z Podwalną. Była ona tak stroma, że kiedyś zużyłem około pół godziny na jej pokonanie. Było to w zimie. Gołoledź była tak straszna, że nie mogąc utrzymać się na nogach i zjeżdżając co chwila w dół, musiałem wspinać się krok za krokiem, czepiając się sztachet płotów, ogradzających ogrody domów. Ulicą Funduklejowską dochodziło się do placu Opery.
Kijów był miastem muzykalnym, a publiczność umiała niezwykle entuzjastycznie przyjmować występy sławnych śpiewaków, niejednokrotnie przyjeżdżających tu na występy gościnne. Pamiętam tłumy, oblegające kasy operowe i zalegające plac przed gmachem, gdy do Kijowa przybyła słynna Gay, niezrównana w roli Carmen. Tłumy gromadziły się tak wielkie, że porządek musieli utrzymywać konni policjanci.
Ci, którym udało się dostać na przedstawienie, opowiadali potem co działo się na widowni. Publiczność szalała. Znakomitą śpiewaczkę dosłowniezarzucono kwiatami, a także… rę- kawiczkami, bransoletami i czapkami. Był to swoisty, rosyjski sposób wyrażania swego entuzjazmu. Dawało to pratekst do pójścia za kulisy po odbiór rzuconych na scenę przedmiotów, co czasem pozwalało zobaczyć z bliska śpiewaczkę i złożyć jej osobiście gratulacje.
Naprzeciw Opery mieścił się jeden z najlepszych kijowskich hoteli – hotel „Francois”. Właścicielem jego był Polak, pan Gołąbek, ten sam, który po pierwszej wojnie światowej osiedlił się w Poznaniu, gdzie założył fabryczkę doskonałych cukierków. Hotel „Francois” miał przy ul. Funduklejowskiej obszerną, bardzo elegancką cukiernię, znaną z doskonałych wyrobów cukierniczych, kawy i herbaty.
W cukierni „Francois” spotkać było można najwytworniejszą publiczność. Ze względu na właściciela stałymi gośćmi hotelu i cukierni „Francois” bywali Polacy zamieszkujący w Kijowie, jak i przyjeżdżający z prowincji. Niektórzy z nich mieli tam swoje stałe apartamenty. Rodzice moi urządzali od czasu do czasu przyjęcia dla swoich licznych znajomych. Jedno z nich było specjalnie liczne. Zaproszonych było około 80 osób. W salonie tańczono.
Potem podano kolację. Goście zasiedli przy ustawionych w podkowę stołach. Nadeszła chwila, w której na stole pojawić się miał deser – zamówione od „Francois” lody. Dojadano już pieczyste i moja matka rzucała coraz rozpaczliwsze spojrzenia na drzwi, w których powinien był ukazać się służący z deserem. Wreszcie ktoś zatelefonował do cukierni. Odpowiedziano z zakłopotaniem, że zaszło nieporozumienie, ale że za chwilę lody przyniosą.
Upłynęło jeszcze kilkanaście minut w napiętym oczekiwaniu, maskowanym sztucznie podtrzymywaną rozmową. I oto nareszcie wniesiono półmiski, na których stały żałośnie przekrzywione, na wpół rozpuszczone, lodowe wieże. Nazajutrz, około południa, zadzwonił dzwonek i w progu ukazał się boy z cukierni „Francois” z olbrzymią tacą. Na tacy piętrzyła się piramida z pięćdziesięciu ciastek.
Boy oświadczył, że p. Gołąbek przysyła ciastka na przeprosiny za wczorajszą kompromitację z lodami i bardzo przeprasza za kłopot, na jaki naraził moją matkę. Na próżno ojciec zaraz zatelefonował, że nie może przyjąć tak kosztownego daru – nic nie pomogło. Musieliśmy rozdawać ciastka znajomym i sami omal nie pochorowaliśmy się z przejedzenia. Poza hotelem „Francois” było jeszcze w Kijowie kilka pierwszorzędnych hoteli.
Na Kreszczatiku – „Grand Hotel”, należący do Włocha, pana Lancia, a przy ulicy Mikołajewskiej – hotel „Continental”, również jeden z najelegantszych i najlepiej prowadzonych. Minąwszy plac Opery szło się dalej, lekko spadającą ku Kreszczatikowi, ulicą Funduklejowską. Można było, minąwszy kawiarnię „Francois”, skręcić w prawo ulicą Włodzimierską i dojść do Uniwersytetu św. Włodzimierza.
Uniwersytet znajdował się w cieniu starych drzew, prawie na rogu ul. Marino-Błagowieszczeńskiej. Można też było skręcić w lewo w stronę Placu Sofijowskiego. Idąc prosto ku Kreszczatikowi szło się zwykle lewą stroną ulicy. Prawa mało była zabudowana i nieciekawa. Natomiast po lewej mijało się szereg dobrze zaopatrzonych sklepów i można było pogapić się na wystawy. Zaraz gdzieś niedaleko Włodzimierskiej mieścił się niewielki sklep papierniczy Pigłowskiego.
Pigłowski był Polakiem. Sam sprzedawał za ladą papier listowy, kajety, atrament, pióra i inne materiały piśmienne. Ale nie to stanowiło magnes przyciągający sztubaków do jego sklepiku. Atrakcją były znaczki pocztowe, które można było u pana Pigłowskiego kupić lub długo je oglądać i wybierać, a także radzić się gospodarza, który uchodził za znakomitego i zamiłowanego filatelistę.
Nieco dalej, nad bramą prowadzącą na błotniste podwórze, wielki kalosz reklamował znaną w całej Rosji fabrykę wyrobów gumowych „Treugolnik”.
Niedaleko „Treugolnika” mieścił się mały, wieczorami jaskrawo oświetlony sklepik. W witrynie i na pół- kach sklepu błyszczały mosiężne i niklowane samowary, emaliowane tace i lakowe pudełka na herbatę ze złoconymi wizerunkami smoków, Chińczyków i żurawi. Za ladą dwaj starsi, bardzo uprzejmi panowie sprzedawali herbatę i kawę, której zapach czuć było aż na ulicy. Matka moja zawsze zaopatrywała się w herbatę w tym sklepie.
Do każdej zakupionej paczki uprzejmi sprzedawcy dołączali kupon, opiewający na odpowiadającą zakupowi kwotę. Zależnie od ilości zebranych kuponów można było po pewnym czasie dostać premię. W ten sposób matka moja doszła do posiadania niklowego samowara na 40 szklanek herbaty i dużej porcelanowej tacy. Już po wybuchu pierwszej wojny światowej po prawej stronie ulicy Funduklejowskiej w małym parterowym domku otworzył polską księgarenkę przybyły z Galicji pan Narcyz Gieryn.
Warto było wtedy przechodzić „na drugą stronę”, by przejrzeć najnowsze polskie wydawnictwa i zobaczyć jeszcze coś, co pan Gieryn pokazywał tylko swym znajomym w małym, przylegającym do księgarni pokoiku. Była to pieczołowicie zbierana kolekcja okładek i obwolut, starannie wklejonych do kilku grubych albumów. Pan Gieryn z błogim uśmiechem pokazywał swój skarb, zwracając uwagę na piękniejsze czy rzadsze okładki.
Trzeba przyznać, że pomysł kolekcjonowania okładek był oryginalny. Nigdy potem nie spotkałem już takiego zbioru. Minąwszy ulicę Timofiejewską i ulicę Puszkińską, dochodziło się wreszcie do Kreszczatiku, spotykając po drodze jeszcze dwie kawiarnie – filię cukierni „Francois” i „Udziałową”, po prawej stronie ulicy, uczęszczane przez Polaków, a zwłaszcza studentów, którzy jadali tam zwykle tanie kolacje.
Ale wróćmy jeszcze na plac Opery i pójdźmy ulicą Włodzimierską w lewo aż do miejsca, w którym na wprost stromo zbiegającej do Kreszczatiku ulicy Proreznej widnieje niewielki, ocieniony starymi drzewami skwer, dający początek ulicy Wielkiej Podwalnej. Po środku skweru, ukryte w gęstwie wysokich drzew i okolone żelazną balustradą, wznosiły się ruiny Złotej Bramy. Chodziliśmy tam nieraz po lekcjach całą paczką kolegów i przystawaliśmy przed szacownymi ruinami.
Starałem się wyobrazić sobie Bolesława Chrobrego, przejeżdżającego przez ciasną, teraz ściągniętą żelaznymi klamrami bramę, na próżno wypatrując na jej czerwonych cegłach śladów królewskiego miecza.
Ale rozmyślania nad przeszłością nie trwały długo. Spieszono nam było skręcić w ulicę Włodzimierską, gdzie, po przeciwnej stronie, mieściło się polskie gimnazjum żeńskie pani Peretiatkowiczowej. Czasami, gdy pogoda była piękna i słoneczna, można było dojrzeć w otwartych oknach na piętrze czerwone, kraciaste mundurki pensjonarek. Gdy się miało wyjątkowe szczęście, zdarzało się zobaczyć całe grono „peretiatek”, czerwieniejące, niby pelargonie na balkonie.
Niejednemu z nas żywiej zabiło serce na widok tej, w której małą fotografię z „Kalotechniki” wpatrywał się skrycie podczas lekcji, a która teraz wyszła niby przypadkiem na balkon, wiedząc, że on się tu zjawi. Defilowaliśmy więc pod balkonem gęsiego, nie bacząc na niebezpieczeń- stwo napotkania któregoś z naszych belfrów lub, co gorsza, samej przełożonej – pani Peretiatkowiczowej, nieprzychylnym wzrokiem patrzącej na tego rodzaju imprezy.
Ulicą Wielką Podwalną dochodziło się do naszego gimnazjum, mijając po drodze świątynię karaimską i ulicę Stołypinowską. Dzięki dwóm naszym kolegom karaimom, Iljuszy i Michałowi Duwanom, byliśmy kiedyś na nabożeństwie karaimskim. Pamiętam jakieś wspaniałe chóry, zawodzące psalmy, i ołtarz, nad któ- rym zawieszona była czarna aksamitna zasłona z hebrajskim napisem haftowanym złotem.
Przybrany w ciemną szatę kapłan miał na głowie wysoki czarny koł- pak i mówił coś gardłowym basem. Zapamiętałem tylko jedno słowo „czokołe, czokołe”. Peszyło nas to, że musieliśmy stać cały czas w czapkach na głowie. Przy ulicy Stołypinowskiej mieścił się szpital. Po zamachu dokonanym przez Bagrowa na Stołypina, rannego ministra przewieziono do tego właśnie szpitala, gdzie wkrótce umarł. Przez parę dni ulica przed gmachem szpitala zasłana była grubą warstwą słomy dla stłumienia hałasu, który mogłyby robić przejeżdżające wozy i pojazdy.
***
Pod numerem 37-ym przy ulicy Włodzimierskiej stał solidnie zbudowany dwupiętrowy dom. Bywałem w tym domu częstym gościem. Na parterze mieszkali państwo Polheimowie. Znałem ich tylko z widzenia. Natomiast z córką ich, Zosią, kolegowałem w szkole pani Żukiewiczowej i podkochiwałem się w niej skrycie, aż do czasu, gdy zostawszy uczniem pierwszej klasy gimnazjalnej przeniosłem owe uczucia na „peretiatki”.
Na pierwszym piętrze mieszkał znany w Kijowie i bardzo ceniony przez Polaków i Rosjan adwokat mecenas Stanisław Żeromski. Z jego synem, również Stanisławem, łączyła mnie od najmłodszych lat serdeczna przyjaźń, którą przerwała dopiero jego przedwczesna śmierć w 1955 r.
Państwo Żeromscy zajmowali obszerne, pięknie urządzone mieszkanie. Tam to nauczy- łem się cenić stare meble, piękne makaty i dywany, rzeźby i obrazy. Mówiono o mecenasie Żeromskim: „małeńkyj, ałe ważneńkyj”. Był to istotnie karykaturalnie maleńki człowieczek, tak niskiego wzrostu, że nie lubił siadać na kanapie, by – jak mówił – „nie czuć za sobą nieskończoności”. Najchętniej usadzał swego rozmówcę na fotelu, a sam mówił doń stojąc, gdyż wtedy dopiero mógł patrzeć na niego trochę z góry.
Na krótkim, krępym tułowiu osadzona była okrągła, jak kula bilardowa, łysa głowa. Spod ciemnych brwi patrzały zza binokli oprawnych w złoto czarne, przenikliwe, mądre oczy. Mały, kartoflowaty nosek, ciemne, „po angielsku” przystrzyżone wąsy, wydatna, gładko ogolona broda. Cała ta mała figurka mogłaby być groteskową, gdyby nie jakaś powaga, bijąca od tej postaci, nakazująca od pierwszego wejrzenia respekt i szacunek.
Cóż dopiero, gdy po pierwszych słowach wypowiedzianych z charakterystycznym naciskiem i akcentem, okazywa- ło się, że jest to człowiek, posiadający niezwykle jasny i logiczny umysł, olbrzymią i wszechstronną wiedzę, popartą znakomitą pamięcią, a także błyskotliwy cięty dowcip, którym jak nikt inny umiał się posługiwać. Pan Stanisław Żeromski, gdy go poznałem, był już człowiekiem bardzo bogatym.
Majątek zawdzięczał swej wyjątkowej inteligencji, wielkim zdolnościom i ogromnej pracowitości. Znakomity prawnik, świetny mówca i obrońca sądowy, był jednocześnie wyrafinowanym estetą, znawcą sztuki i literatury. Doskonale wychowany, w każdym towarzystwie swobodny i umiejący zabłysnąć erudycją i dowcipem, niezrównany causeur (franc. dowcipny gawędziarz – przyp. JF) od razu stawał się centrum zainteresowania towarzystwa.
Umiał równie interesująco i zabawnie mówić o prawie rzymskim, jak o potrawach, o polityce, czy o najnowszych sztukach teatralnych, o pobycie na Riwierze, czy o zajazdach żydowskich w Berdyczowie, o rzeźbie greckiej, czy o ostatnim filmie z Max Linderem. Władał biegle kilkoma językami. Potrafił cytować na pamięć długie teksty Wirgiliusza czy Horacego. Wszystkie te zdolności odziedziczył po nim jego syn Stanisław, z którym kolegowałem i przyjaźniłem się od pierwszej klasy gimnazjalnej.
Zawdzięczam mu wiele miłych i interesujących chwil w życiu, a także zainteresowań, które pod jego wpływem obudziły się we mnie. Na drugim piętrze tejże kamienicy zamieszkiwał ze swą rodziną doktor Tadeusz Ruszczyc. Z jego najstarszym synem Władysławem kolegowałem również od pierwszej klasy i nieraz bywałem na „kinderbalach”, urządzanych przez panią doktorową, z domu Gnatowską, dla swej córki Janiny.
Pętał się na tych balikach brat Władysława Henio, o kilka lat młodszy od nas, co sprawiało, że niewiele zwracaliśmy nań uwagi. Cała trójka młodych Ruszczyców przeżyła jakoś wszystkie kataklizmy, przez które przeszło nasze pokolenie. Tyle, że zmieniły się role i wyrównały różnice wieku. Dziś Ninka jest znaną, często publikującą swe prace historyczką sztuki, Władzio – urzędnikiem bankowym, a niezauważany przez nas mały i dość nieznośny wówczas chłopak Henio jest pełnym poświęcenia opiekunem niewidomych w Laskach pod Warszawą, uwielbiany przez swych podopiecznych.
Wówczas jednak nie zastanawialiśmy się nad przyszłością, chwaląc sobie raczej doskonałą czekoladę z ciastkami, którą raczyła nas przezacna pani Jadwiga Ruszczycowa. Czasami do salonu, w którym zabawiała się młodzież, wkraczała wysoka i sztywna postać doktora Ruszczyca. Na jego łysinie, niby w lustrze, odbijały się błyski zawieszonej u sufitu lampy. Sucha, rasowa twarz o półprzymkniętych oczach nie wyrażała niczego.
Nikły uśmiech pojawiał się na jego ustach, gdy po kolei witał się z nami. Najczęściej, zlustrowawszy zgromadzenie i nie powiedziawszy ani słowa, wychodził, a po chwili słyszeliśmy przez okno stukot kopyt końskich i turkot oddalającego się powozu, który doktor trzymał zawsze przed domem do swej dyspozycji. Nie wiem już, w którym to roku naprzeciw domu, w którym mieszkali państwo Żeromscy i Ruszczycowie, wyrósł okazały, chyba sześciopiętrowy budynek z kawiarnią „Praga” na tarasie dachu, stanowiący atrakcję, o której wiele mówiło się wówczas w Kijowie.
CDN
Słowniczek ulic kijowskich wymienionych we wspomnieniach W. Bartoszewicza
Aleksandrowska – zbudowana w latach 1830., od 1860 Aleksandrowska, od 1919 ul. Rewolucji, od 1934 ul. Siergieja Kirowa, dziś ul. Mychajła Hruszewskiego.
Funduklejewska – dawniej ul. Kadecka, od 1869 ul. Funduklejewska, od 1919 ul. Włodzimierza Lenina, dziś ul. Bohdana Chmielnickiego.
Instytucka – dawniej Droga Iwanowska, ul. Begiczewska, od 1842 ul. Instytucka, od 1919 ul. 25 Października, od 1944 ul. Rewolucji Październikowej, dziś ul. Instytucka, w części ul. Niebiańskiej Sotni.
Kreszczatik (Chreszczatyk) – dawniej Kreszczata Dolina, Jewsiejkowa Dolina, Piaski, zabudowa Kreszczatika od XVIII w., od 1891 tramwaj konny, od 1892 tramwaj elektryczny, od 1935 trolejbus, zburzona przez Niemców, po wojnie Kreszczatik poszerzono dwukrotnie, od 1960 metro.
Marino-Błagowieszczeńska – zbudowana w l. 1840. jako Mała Żandarmska i Wielka Żandarmska, połączone w 1881 w Żandarmską, później zwaną Mariinsko-Błagowieszczeń- ską, od 1919 ul. Leonida Piatakowa, od 1937 ul. Panasa Saksagańskiego.
Meryngowska – zbudowana w l. 1880. jako Meryngowska, od 1937 ul. Abulkasima Firdousi, od 1944 ul. Marii Zań- kowieckiej.
Michajłowski piereułok – założony w l. 1830. Mikołajewska – powstała w l. 1880. jako Nikołajewska, od 1919 ul. Karola Marksa, dziś ul. Architekta Władysława Horodeckiego.
Nestorowska – znana od 1869, w części jako Nestorowska, w części Afanasjewska, od 1926 ul. Iwana Franki.
Podolska – przebita w stoku góry w 1711 r. droga, zwana później ul. Mostową, Aleksandrowskim spuskiem, a od lat 1950. Władimirskim spuskiem.
Podwalna – zbudowana w l. 1840. w miejscu wału obronnego jako Podwalna, od 1869 Jarosławów Wał, od 1928 ul. Klimenta Woroszyłowa, od 1957 ul. Andreja Połupanowa, od 1963 Wielka Podwalna, od 1977 ponownie Jarosławów Wał.
Prorezna – znana od 1840 jako Prorezna, później Martynowska, Zołotokreszczatikska, Wasylczykowska, od 1919 ul. Jakowa Swierdłowa, dziś ponownie ul. Prorezna.
Puszkińska – znana od poł. XIX w. jako Jelisawietińska, od 1869 Nowojelisawietińska, od 1899 ul. Puszkińska. Stołypinowska – znana od poł. XIX w. jako Małowłodzimierska, od 1911
Stołypinowska, od 1919 ul. Grigorija Gerszuni, od 1937 ul. Władimira Kecchoweli, od 1939 ul. Walerija Czkałowa, dziś ul. Ołesia Honczara.
Timofiejewska – później Ilji Repina, dziś ul. Tereszczenkowska.
Triochswiatitielska – znana w XVII w. jako Triochswiatitielskaja, od l. 1830. Teatralna, od 1919 Ofiar Rewolucji, od 1955 Bohaterów Rewolucji, dziś ul. Triochswiatitielska.
Włodzimierska – powstała w czasach Rusi Kijowskiej, w 1869 połączona z 4 ulic jako Wielka Włodzimierska, krótko ul. Władimira Korolenki, później ul. Włodzimierska.
Sporządził: Janusz FUKSA
Krynica/ Nr 90/ 2015 (22)
3 komentarzy
józef III
24 grudnia 2015 o 17:27… barwny czas …
Stanislavus
20 maja 2018 o 13:43….przeurocze wspomnienia, wielowątkowe i nasycone nostalgią minionego czasu, barwny język opowieści -encyklopedyczna pamięć autora.
Czytać można bez wytchnienia, kojąc duszę minionych lat i wspomnień czar….)*
Warta wydania w postaci książki.
Teofil2334
6 sierpnia 2018 o 19:08Jak najbardziej popieram pomysły przedmówców.
http://dajeszojciec.pl/