Młyn nasz w Mieszycach był zbudowany przez mojego Dziadka Stanisława Miszkiewicza w roku 1894 – zakończona budowa. W tym roku urodził się mój tata. Młyn był całkowicie drewniany, grube bale – wspaniale ciosane i ciekawym wiązaniem na węgłach, był jednopiętrowy. Długość 30 m., szerokość 20 m., wysokość od ziemi do kalenicy 25m.Tata posiadał wspaniały plan budowy, bardzo kolorowy, z każdym szczegółem wewnątrz. Na przykład wszystkie koła trybowe były wykonane z grabu, bo to drzewo jest tak twarde, że do zdarcia nie jest takie łatwe. I dlatego wszystkie koła trybów były z grabu. Wszystkie urządzenia trybowe i cały rozruch był na dole, na – parterze. Natomiast kamienie cierne były na piętrze. Były dwa zestawy kamieni ciernych, a to dlatego, że jak było duże zapotrzebowanie na przemiał, to było szybciej.
Na przykład jak się skończyły żniwa, i zboże zostało wymłócone i wysuszone, to wówczas furmanek było tak dużo, że rolnicy czekali w kolejce po parę dni, a nawet do tygodnia. Na piętrze było też jedno urządzenie, które nazywało się „krupiernia”. Tam produkowało się kaszę, od drobnej do grubej, z pszenicy, gryki, kukurydzy i czegoś tam jeszcze. To urządzenie było bardzo ciekawe, kamień zamurowany pionowo na grubym, stalowym wale na łożyskach – grubość kamienia 80 cm, promień 1,5m.Obłożony blachą jak tarka , dziurki w blasze były trójkątne, na odpowiednią kaszę. Drobna kasza – drobne dziurki, na pęczak – duże dziurki itd.
Wszystkie te kamienie cierne miały jeszcze swoją drewnianą obudowę ze szlachetnego drewna, żeby mąka nic nie rozsypywała po młynie. Te kamienie trące ziarno to w zasadzie duże żarna. One potrzebowały naprawy po roku czasu intensywnej pracy. Trzeba je było „ostrzyć”, jak to się wówczas mówiło. Sprawa polegała na tym, że trzeba było kamień wierzchni podnieść i przewrócić spodem trącym do góry. Do tego służyły ogromne stalowe kleszcze, zawieszone na takiej „szubienicy obrotowej”. Po przewróceniu specjalnym super stalowym dziobalem, takim w kształcie młota z trzonkiem, się dziobało przez tydzień, kamień musiał być ostry i posiadać rowki do przesuwania się mąki.
Dolny kamień był zamontowany w łożysku na stałe, i też był ostrzony jak górny. Następnie wszystko się montowało z powrotem do specjalnej pokrywy z desek, wysokiej jakości drewna. Po prostu to była obudowa, żeby mąka gromadziła się wokół tych kamieni. Kamienie miały specjalne łopatki, które zgarniały mąkę do otworu którym sypała się do specjalnego urządzenia z różnymi sitami; grube, cienkie i bardzo cienkie, gdzie wychodziła mąka pytlowa 500. Jeszcze dodam, że były nad kamieniami skrzynie kwadratowe w kształcie lejka do których wsypywało się ziarno zboża do mielenia. Na dole tego lejka była zasuwka, którą się regulowało sypanie ziarna do otworu kamienia. Tam były trzy łopatki, które wgarniały ziarna pod kamienie. To się kręciło, i na dole na parterze była mąka jaką się chciało mieć. To wszystko było w środku.
Na zewnątrz były schody na piętro i mała ręczna winda, żeby nie nosić worków na górę. Jak wiadomo, gdy były worki z ziarnem już na górze, tam było wszystko ważone. Za zmielenie młynarz pobierał w naturze, w ziarnie odpowiednią ilość. To były jakieś korce od ilości do zmielenia pudów, 1 pud = 16kg , 1 korzec nie pamiętam, ale chyba 6 kg. Pobierana zapłata w ziarnie, takim czy innym gatunku, była wsypywana do specjalnych dużych skrzyń. Po jakimś czasie trzeba było te skrzynie opróżnić, to się odbywało na dole, na parterze. Były odpowiednie rury z desek do odbioru.
Na parterze był odbiór mąki lub kaszy do worków, specjalnym kanałem tzw. drewniany. Ponadto na parterze było jeszcze ciekawe urządzenie do produkcji grubego sukna zwanego wojłokiem. Z tego robiono na zimę „walonki” lub grube, ciepłe burki, no i tam jeszcze coś. W tym młynie było też pomieszczenie, jak się dziś nazywa” socjalne” , dla wozaków, którzy przywozili zboże do młyna na mąkę. Młyn, jak zaczął pracować w sierpniu, to kończył przed Bożym Narodzeniem, a nawet i po Nowym Roku. Więc klienci musieli sobie robić jakieś jedzenie, bo na suchym jedzeniu nie było dobrze. Był tam specjalny piec, drzewo do palenia dawaliśmy my, tego tam nie brakowało. Był zatrudniony specjalny młynarz, który tam rządził.
Do pomocy przy nawale pracy był mój brat Ryszard, miał po wojnie 18 lat, lub szedł do pomocy mój tato. Młyn w sezonie pracował bez przerwy, dzień i noc. Przed młynem był most, który zrobił mój dziadek z moim tatą w latach przedwojennych. Było ogromne przed mostem jezioro, które powstawało z rzeki Ussa, (pisze tak jak ja wówczas pisano), i tak było na mapach planu budowy młyna.
Turbiną było koło żelazne z łopatkami, płasko leżące o średnicy 2 m. W środku była żelazna oś, pionowo wstawiona z odpowiednim podwieszeniem. Słup wody naciskał na turbinę z wysokości 4.5m. i pod naciskiem słupa wody, kręciła się ta turbina wraz z wmontowanym grubym prętem. Ten pręt żelazny był dość długi, na końcu na parterze młyna były różne koła drewniane, zębate, które przenosiły napęd na poszczególne urządzenia i różne pasy transmisyjne.
Oczywiście jedna połowa młyna stała na fundamencie na ziemi, a druga na palach potężnych wbitych w wodzie. Było to konieczne z uwagi na koryto słupa wody, potrzebne do napędu przyrządów. Było też dynamo na 110Volt do produkcji światła. Młyn był usytuowany w naszym folwarku – to był chutor między dużym lasem, a małym, który odgradzał nas od wioski Mieszyce (po białorusku mówiło się wówczas Mieszyczy). Był taki czas, że ja lepiej mówiłem po białorusku niż po polsku. Młyn obsługiwał wioski: Mieszyce, Pilnica częściowo, Ciesnowa (Ciasnawaja),Chotowa (Chatawa), Derewno częściowo, Łubień, i jeszcze kilka innych miejscowości których już nie pamiętam. Dalej, w górę rzeki – tam był młyn Państwa Skuratów. Potem miała młyn murowany Żydówka – nazywano ją Sorka. Była to bardzo wspaniała pani. W czasie okupacji niemieckiej przechowywała się u nas, i tak po kolei u sąsiadów. Jak przyszli Sowieci to słuch o niej zaginął. Może była u partyzantów u Tuwe Bielskiego. Bo przed partyzantką sowiecką, i przed okupacją niemiecką, jeszcze przed wojną, moi rodzice znali sporo Żydów, bo prowadzili z nimi „geszeft”. Byli to wspaniali ludzie, ale niektórzy w czasie partyzantki sowieckiej i Bielskiego, okazali się bardzo okropni i prosowieccy.
Młyn pracował w czasie pierwszego wejścia sowieckich wojsk. Ale rodzice niedługo byli właścicielami, bo nam młyn zabrano i przysłano innego „zawiedujuszczego”. Był to Ruski, który walczył na Froncie Karelofińskim z Finlandją. Nie miał połowy lewej ręki. Ale był dobry człowiek, bo dawał na wszystko co było potrzeba do życia. Tato mu się rewanżował i pomagał w mieleniu i organizowaniu. On się na niczym nie znał. Trzeba było do wszystkiego przyuczać, księgi trzeba było prowadzić. Bo były częste kontrole. Ten „predsiedaciel” młyna był inwalidą. Za wojnę z Finami dostał w nagrodę – gospodarzyć młynem.
Mój tato z moim starszym bratem dogadawszy się z tym „predsiedacielem”, dogadali się, że zorganizują aparaturę do pędzenia bimbru. No i tak się stało, że koło nas, był nasz, należący do młyna las. Tam, w głębi tego lasu zainstalowano aparaturę, i pędzono bimber. To było potrzebne, ja sobie później zdałem sprawę, że przecież Rosjanie lubią wódkę, i za wódkę można było wszystko załatwić. I dzięki bimbrowi tato poznał dużo osób z NKWD, milicji i innych dostojników. Zaczęli do nas częściej przyjeżdżać. A przy wódce języki się rozwiązują. Między innymi odwlekano nas na wywóz na Sybir. Komisarz z Iwieńca tacie opowiadał kogo będą wywozić. „Ty Karl Stanisławowicz, paka śpi spokojna”, tak mówił.
Ale w późniejszym czasie dowiedzieliśmy się, że nas nie uratuje na pewno, ale będzie to ostatni transport latem. No i stało się inaczej, 22 czerwca Niemcy zaatakowali Sowietów, i poszło to tak szybko,że nasz „predsiedaciel” z młyna szybko musiał uciekać. Pożegnał się, i powiedział dla mojego taty: – „Biery młyn on twój”.
I tak zaczął się nowy rozdział w naszym życiu. Niemcy młyna nam nie odebrali,ale nałożyli kontyngent do dostarczania do Iwieńca w postaci mąki i zboża. Na poczatku to jakoś szło, dopóki nie pojawiła się partyzantka sowiecka. Zaczęło się wyłapywanie ukrywajacych się rozbitych żołnierzy sowieckich. Ponieważ było w tym rejonie sporo Białorusinów, więc sowieccy uciekinierzy zostali przyjmowani do siebie, jako krewni rodzin. Niemcy się kapnęli i zaczęło się wyłapywanie, a przy tej okazji rozstrzeliwania razem z tymi co ich przechowywali. Do tego doszło wyłapywanie Żydów,więc zrobiło się bardzo niebezpiecznie. A trzeba jeszcze wspomnieć, że wśród Polaków i Białorusinów byli ludzie prosowieccy.
Więc Niemcy rozpoczęli szeroką zbrodniczą akcję. Ponieważ czerwonoarmistów sporo tam zostało, jak już wie historia, powstała duża partyzantka, która zaczęła dawać we znaki ludności zamieszkałej na tych terenach, jak: Mieszyce, Chotowa, Derewno, Ciesnowa, Łubień, Naliboki, Pietryłowicze, oraz dalsze i bliższe wsie.
W Iwieńcu było silne zgrupowane niemieckie, powstała też policja białoruska. Powstała też partyzanka polska. Na początku była słaba, ale z chwilą rozbójniczej partyzantki sowieckiej wobec ludności cywilnej, ona się zaczęła rozrastać. Poszło sporo naszych znajomych młodych z Mieszyc, z Derewna, Chotowy.
Moi rodzice byli dobrze zaprzyjaźnieni ze Stefanem Poznańskim, który był z wyksztalcenia geodetą, mówiono mierniczy. On był zakonspirowany w AK odziału stołpeckiego, o ile dobrze pamiętam. Moja rodzina była czasem przekaźnikiem niektórych informacji od Stefana Poznańskiego. Poznański wstąpił do policji białoruskiej w Iwieńcu. Stąd mieliśmy informacje o działaniach, jakie i gdzie mogły nastąpić ze strony niemieckiej. Przyjeżdżał do nas w przebraniu i ścisłej tajemnicy, jak on to robił to do dziś nie wiem, bo groziło mu rozstrzelanie. Jak wiemy, w Iwieńcu w czasie powstania odegrał ogromną rolę w zdobyciu oddziału policji białoruskiej.
Stefan Poznański znał bardzo dobrze język niemiecki. Jego zawsze można było widzieć przy rzezimieszku o nazwie „Czech”, nazywał się chyba jakoś – Sowinola. Był człowiek którego chyba nie wypada nazywać człowiekiem, a jakieś zwierzę, ale to też za grzecznie. Często oddział żandarmerii przejeżdżał koło naszego domu i młyna przez most w kierunku Chotowy i Derewna. Oddział ten wyłapywał niepokornych ludzi, którzy współpacowali z partyzantami. Były różne doniesienia do żandarmerii niemieckiej, kto z kim współpracuje. „Czech”tych ludzi na miejscu likwidował.
Kiedyś Stefan Poznański mówił naszym rodzicom: – „nie wiem jak długo to wytrzymam, bo czasem muszę być przy tym wściekłym żandarmie i patrzeć na to co on wyprawia i być jeszcze tłumaczem. Przecież ten nie człowiek był zadowolony jak zabije kogokolwiek”.
Po powstaniu iwienieckim Sowinala gdzieś się zapodział, podobno polowano na niego, i dalej nic o nim nie było wiadome. Ale przed powstaniem było takie zdarzenie. Niemcy często zawsze gdzieś urządzali zasadzki na partyzantów sowieckich, na partyzantów polskich nie, bo prawdopodobnie Stefan Poznański ich jakoś uprzedzał, i żadna zasadzka nie była udana.
Natomiast na półtora kilometra od naszego zabudowania, za lasem, tam mieszkali nasi sąsiedzi – Rodzina Sadowskich i Łukaszewiczów, właśnie tam Niemcy zrobili zasadzkę na partyzantów sowieckich. Był to chyba początek marca, rok 1942 lub 43. Wieczorem siedzimy w domu przy piecu, i nagle stukanie, na pewno partyzanci, ale nie, wchodzi Stefan Poznański, no i rozmawia z naszymi rodzicami. My, to znaczy ja i starszy brat Rysiek, zaczęliśmy podsłuchiwać. Niewiele zrozumieliśmy, bo Poznański dość szybko wyszedł.
Dopiero potem rodzice powiedzieli nam, że jest niemiecka zasadzka. Zrobiło się strachu sporo, dobrze, że nie u nas. W nocy pies zaczął szczekać, i stukanie do drzwi. „Otwieraj ! „, wchodzą partyzanci. Oczywiście było już kilku z nich znajomych. Oczywieście chcieli popić trochę gorzałki i coś przekąsić. Rodzice mówią: „uciekajcie bo w Mieszycach u Sadowskich za lasem są Niemcy, jest zasadzka”.
Partyzanci trochę się zatrwożyli i mówią, czy wy prawdę mówicie. Partyzanci się zebrali i zaczęli wychodzić. Tata mówi: „nie jedźcie na Sadowskich, tylko drogą za stodołą na lewo, na Pilnicę. Charaszo,charaszo” powiedzieli, i jak tata wyszedł zobaczyć, chociaż było ciemno, partyzanci jednak pojechali na kierunek: Mieszyce – Sadowscy.
Za kilkanaście minut rozległy sie strzały karabinów maszynowych. Kule zapalajace świstały nad naszym domem, leciały przez las, i górą i dołem. Więc ja z bratem uciekliśmy na piec. Piec był taki duży, obudowany komin cały, zbudowany z cegły, w środku duże palenisko.
Ta strzelanina to trwała, może 15 minut, może mniej, bo to wszystko ucichło. Tata mówi do nas, mówiłem nie jedzcie w tą stronę. No to teraz będą problemy, jak się nikt z nich nie uratował.
Rano, jak było widno, wraz ze starszym bratem poszliśmy zobaczyć. Okazało się, tylko jeden partyzant zabity i cztery konie. Ci partyzanci byli tylko konno, i było ich razem osiem osób w tym jedna kobieta.
Nie wiemy jakie było opowiadanie wśród partyzantów potem, ale po jakimś czasie przybyło trzech partyzantów, i powiedzieli naszym rodzicom, że to rodzice źle skierowali towarzyszy partyzantów prosto na zasadzkę. „Dawaj, wychadi !” Ja z bratem i bacią Anią, mamą naszego taty, zaczęliśmy krzyczeć. Oni nas odepchnęli i powiedzieli: – „nam nużna pagawaryć.” Poprowadzili mamę i tatę za stodołę do lasu.
Jak potem opowiadali, postawili rodziców pod drzewem, i jeden z partyzantów, Żydek, załadował karabin i czekał na komendanta, krzycząc:- „ja was rozstrelaju, tolka żdu na razkaz”, i co się okazuje, przyjeżdża na koniu znajomy dowódca tego oddziału, i krzyczy do tego Żydka: – „nie strelaj eta aszybka „, ale ten Żydek krzyczy: – „razreszy, ja ich ubju, ani winawy szto moj druh pagib”.
To chyba była łaska Boga, że zostali ocaleni. Rodzice po godzinie wrócili, byli szczęśliwi razem z nami, bo my razem z babcia Anią odchodziliśmy od zmysłów, a rodzice przeżyli okropny cios. Ja do dziś dziękuję Opaczności, że tak się skończyło. To był okres okrucieństwa i naprawdę, nie wiadomo czy jutro będzie się żyło.
W czasie okupacji niemieckiej, i rabunkowej partyzantki sowieckiej ludzie coraz mniej przywozili zboża do młyna. Bo jeżeli coś tam się uzbierało w tych skrzyniach, to partyzanci przyjeżdżali, i zabierali pod karą rozstrzelania. I młynarze byli między młotem i kowadłem.
Nie dawanie kontyngentu dla Niemców, groziła śmierć przez powieszenie. Dla przykładu jednego z młynarzy w miejscowości wyżej naszej rzeki, nie pamiętam jaka to miejscowość, Niemcy powiesili młynarza przed gankiem do wejścia do żandarmerii. Nasz tata, jak się uzbierało trochę, to sam chował w lesie ziarno w workach. Potem, jak to się mówi opłotkami, żeby nie spotkać partyzantów na głównej drodze.
Było bardzo niebezpieczne. Żeby ukrywać, co się miało wartościowego przed partyzantami sowieckimi, trzeba było chować. Ale jak chować, u nas została jedna krowa, i jeden koń, bo to co było więcej, to już dawno zabrali. Za młynem była łąka, i potem gęsty las, w tym lesie była ogromna skarpa na 3 metry wysoka , a w środku tej skarpy była olbrzymia wnęka, przed tą wnęką rosły świerki, tak gęste, że trudno było wejść do środka skarpy. O tym nikt obcy nie wiedział. Wiedzieliśmy tylko my, i młynarz o imieniu Bernard, bardzo sympatyczny, i życzliwy człowiek, który nigdy nas nie opuszczał. Pracował u nas od przedwojnia. Więc w tej wnęce zmieścił się koń, i krowa, to tak było zamaskowane, że nikt by się nie domyślił, i tak dotrwaliśmy do maja 1944.
Przyszło znów sowieckie wyzwolenie.
Ja jeszcze wrócę do pierwszego wejścia sowieckiej władzy w roku 1939. Sowieci gdy weszli, oczywiście zaraz przyszły nowe zasady i porządki po sowiecku. W Chotowie, nieopodal kościoła, jadąc z Mieszyc po lewej stronie, był majątek ogromny dziedziców Niezabitowskich. Dziedzic był bardzo bogaty, miał ogromny obszar ziemi. Mieszkańcy Chotowy w czasie żniw, i nie tylko, byli zatrudniani i mieli dochody. Bo rejon ten był bardzo biedny, a praca od wiosny u Niezabitowskich, do zimy, dawała dla większości ludzi jakieś tam dochody.
Przed wejściem władzy sowieckiej, oczywiście Niezabitowscy uciekli , wraz z nimi uciekł ksiądz, imienia nie pamiętam, był wikariuszem, ale był bardzo cięty na bolszewików, ponieważ było sporo Białorusinów, i bardzo prokomunistycznych. Wikary głosił odpowiednie kazania, grzmiał gromko, proboszcz pozostał.
Gdy Sowieci dobrali się do dóbr Niezabitowskich, to tam zaczęły się grabieże. Wojsko zaczęło niszczenie, ludność też. Była tam gorzelnia, która produkowała spirytus. Wojsko się popiło i zaczęli burzyć olbrzymie kadzie z „braszką” – zacier do robienia spirytusu. Zacier ten wypuszczono do rzeki USSA, i wtedy była zabrudzona cała rzeka, i ryby zatrute pływał brzuchami do góry. Ale ile było tego! Myśmy w domu, z wody tej rzeki korzystali do pojenia trzody, konia, bydła, i były problemy zanim rzeka się oczyściła, musieliśmy nosić wodę z krynicy, z lasu za młynem.
A najśmieszniejsze było to, że żony dygnitarzy sowieckiej władzy nosiły potem na sobie koszule jedwabne do spania, damskie jako sukienki. W majątku tym władza urządza zabawy dla ludności, oczywiście przychodzili ludzie ale tego pokroju. Polacy śmieli się z tych przebierańców. O tym mówiło się w Mieszycach i Chotowie, i ja to słyszałem.
Oczywiście założono tam „Sowchoz”. Kołchozy też zaczynano na tych terenach zakładać, ale to szło marnie, bez entuzjazmu nawet u Białorusinów, i chyba niewiele tam powstało.
Ja poszedłem do szkoły, no bo musiałem, i uczyłem się w Mieszycach, w szkole podstawowej. Szkoła była nowa, zbudowana przed wojną z bali, tak jak tam budowano wszystkie domy. Szkoła była 4 klasowa. Była wybudowana trochę za wsią, przy trakcie do Iwieńca.
Uczyłem się w tej szkole przez pierwsze wejście Sowietów, po białorusku i po rusku, władzą oświaty był „Narodny Kamisariat Aswiety BSSR” w Mińsku. Nauczycielem, i kierownikiem w tej szkole był mój stryjek Józef Miszkiewicz, przeniesiony z Pilnicy, bo tam szkołę zlikwidowano.Uczyłem się w tej szkole i za niemieckiej okupacji, do chwili kiedy partyzanci sowieccy na skraju wsi Mieszyce postawili armatę, i wystrzelili w kierunku szkoły dwa pociski, powstała olbrzymia wyrwa w ścianie szkoły, i było po szkole.
Ja wtedy zostałem skierowany przez rodziców prywatnie do nauczycielki pani Ady (Adela), która uczyła przed wojną w tej szkole. Była z Poznania, uczyłem się polskiego i rachunków. W czasie okupacji niemieckiej uczyła nas niemieckiego, bardzo dobrze mówiła po niemiecku. Z panem Poznańskim, słyszałem jak rozmawiali po niemiecku.
A teraz wracam do drugiego wejścia władzy sowieckiej. Drugie wejście Sowietów było spokojniejsze. Młyna nam nie zabrano, tato mógł spokojne pracować w młynie. Ale zabrano nam młynarza do wojska polskiego, do drugiej dywizji Wojska Polskiego. Ale był jeszcze pan Bernard, który od początku wojny był, i pomagał nam, i nigdy nie opuszczał, był to człowiek cudowny. Kiedyś partyzanci sowieccy zabrali nam ostatnią krowę, on odnalazł tą krowę, i wykradł partyzantom. Stąd ta krowa była potem schowana w tej skarpie, o której pisałem poprzednio.
Wejście Sowietów następny raz nastąpiło prawdopodobnie w lutym lub marcu 1944 r. (w czerwcu). Pamiętam, Niemcy szybko odstąpili, Armia Czerwona przemknęła szybko, i ze sobą zabrała wszystkich partyzantów z Puszczy Nalibockiej. Była kompletna cisza, ustały rabunki. Prawdopodobnie niektórzy partyzanci, którzy nie byli podporządkowani Sowietom uciekli gdzieś tam, bo nie chcieli iść na front.
Cisza była przez około trzy miesiące, tylko od czasu do czasu czerwonoarmiści prowadzili kolumny, może po pięćset, może więcej plennych (wziętych do niewoli) żołnierzy niemieckich. W lasach było dużo karabinów niemieckich. No, tak było, że prawie w każdym domu był karabin.
Potem, gdzieś w maju zaczęła się zawiązywać władza sowiecka. I w pierwszej kolejności „ukaz”(dekret), do jakiegoś dnia ludność cywilna, która posiada jakąś broń, należy zdać. Były specjalne oddziały, jeździły po wsiach, i odbierali broń. Mój brat Rysiek też miał niemiecki karabin, oczywiście tato nie wiedział, ale ja wiedziałem, no i z kolegą z Mieszyc musieli po cichu oddać. Dobrze, że nie trzeba było jeździć oddawać do Iwieńca.
Gdy się władza umocniła, to jak już pisałem, młyna nam nie zabrano, ale zabrano nam las za młynem. W majątku po Niezabitowskich, zakwaterowano tam dużo żołnierzy plennych niemieckich, zapewne z tych, których pędzono w eskortach żołnierzy sowieckich. Żołnierzy tych wykorzystywano do wyrębu lasu, między innymi i naszego, którego nam zabrano. Zatrudniano ich i do innych prac na drogach, które były bardzo zniszczone przez samochody, i sprzęt wojenny.
Ja oczywiście w roku 1944/45 poszedłem do szkoły podstawowej, w tym roku 1945 ukończyłem w czerwcu czwartą klasę. Otrzymałem świadectwo ukończenia, to jest jedno świadectwo po białorusku i po rosyjsku, jedyną rzecz, którą ma do dziś. Szkoła była w Mieszycach, ale już nie tam gdzie była nowa, ale przestrzelona. Była w dużym budynku prywatnym po środku wsi, na wzgórzu. Było o tyle mnie dobrze, bo wychodziłem koło zabudowań Sadowskich. U Sadowskich był mój kolega Czesław Sadowski, z którym kolegowałem się i kłóciłem się, ale był to dobry kolega, przyjaciel. Przeżyliśmy razem wszystkie nasze straszne chwile, był z mojego rocznika 1932, i teraz chodziliśmy razem do szkoły. No od Sadowskich przez łąki i ogrody, i była zaraz szkoła.
Nauczyciem był wspaniały pan. Mam jego podpis na świadectwie. Prawdopodbnie to miał być tato mojej rówieśniczki Broni z Draczyńskich (na internecie kiedyś prowadziłem mailowe rozmowy, i mówiła, że tam był nauczycielem jej tato). Więc wszystko możliwe, bo ja nazwiska tego nauczyciela nie pamiętam. Gdy się kończylo czwartą klasę to jakby w Polsce kończyło siedem klas. Był tam wysoki poziom matematyczny i historyczny. Cytuję po białorusku: „Na paswiedczanne piszet kurs etaj szkoły, i wyjawił pry wydatnych acenach”. Pa narodnej mowie = dobra 4, pa ruskaj mowie dobra = 4, pa aryfmietycy dobra = 4, pa prirodaznaustwu dobra =4, pa historii pasredna = 3, pa geahrafji dobra = 4.
W styczniu 1945 rodzice przynieśli wiadomość, że w Iwieńcu powstał Pełnomocny Polski Komitet do Spraw Ewakuacji, i kto chce z narodowości polskiej, może wyjechać do Polski, na ziemie odzyskane po Niemcach, na Pomorze i Prusy. Rodzice powiedzieli nam dzieciakom, chociaż brat Ryszard urodzony w roku 1925, już nie był dzieciakiem, ale mama mówiła zawsze: „słuchajcie dzieciaki, postanowiliśmy wyjeżdżać na rok 1946. Tato będzie załatwiał wszystkie formalności”. I oświadczyli nam, że stryj z rodzina, Józef Miszkiewicz, i żona Jadwiga, i mała córeczka Bożena już załatwia wszystkie sprawy, bo oni nie mają nic do zostawienia, i pod koniec kwietnia tego roku 1945 już wyjadą.
Faktycznie nadszedł kwiecień, jeszcze zjedliśmy śniadanie Wielkanocne w tym miesiącu razem, i na koniec miesiąca nastąpiło pożegnanie i wyjazd, chyba pierwszy transport rodzin z tych terenów. Gdy stryjek z rodziną dojechał na miejsce, osiedlił się w Płużnicy koło Wąbrzeźna, otrzymał w posiadanie szkołę podstawową do nauczania, szybko napisał list, pisząc: „szybko załatwiajcie sprawy, i przyjeżdżajcie, bo tu jest inny świat”.
Rodzice długo się nie namyślali, i powiedzieli: „chyba tu już Polski nie będzie, a pod władzą sowiecką nie da się żyć”. W młynie coraz częściej były kontrole, czy młyn wywiązuje się z kontyngentu wobec władzy, zaczęło się uprzykrzanie. Ale wiadomo, że z kontrolerami można było czasem załatwić, kiedy coś nie pasowało. Wiadomo trzeba było uruchomić aparaturę na samogon, i wówczas można było dużo spraw załatwić.
Po Bożym Narodzeniu i Nowym Roku 1946, rodzice przystąpili do wyjazdu. U nas był sprzed wojny wybudowany nowy dom. Oczywiście drewniany, ale nie wykończony. W tym domu nie mieszkaliśmy. Posiadaliśmy do budowy tego domu dużo różnych materiałów, takie jak kafle do budowy pieców do ogrzewania. Było sporo różnych desek i innych materiałów, były one po ludziach, ale i u nas przy domu. Mieliśmy w młynie prądnicę produkującą światło, i trzeba było coś z tym zrobić, trochę coś się sprzedało, ale reszta musiała zostać. CDN
2 komentarzy
L S
31 stycznia 2021 o 22:27Panie Zbigniew,
Szukam rodziny Byczkiewiczów z Bruchaczy. Moimi dziadkami byli Mikołaj Byczkiewicz i Katarzyna (Gabrys). Moja rodzinna historia jest taka, że na naszym drzewie jest Stanisław Byczkiewicz – może to brat mojego dziadka. Czy możesz zapytać swoją kuzynkę Natalię, czy rozpoznaje te imiona?
Zbigniew
21 września 2022 o 12:36Witam….przeptaszam, ze tak dlugo nie odpowiadalem, ale ja dopiero dzisiaj 21.09 22r to przeczytalem wiec mnie jest przykro ze nie zagladalem na moja strone Kresy 24, odnosnie twojej rodziny byczkiewiczow to ja troche pamietam ale nie wiele, Nataja moja sotra ciotecdzna napewno by znala ale Ona zmarka we wrzesnu w ubieglym rokmu 2021.tatlja byla spazlizowana od 1990 roku miala paraliz prawo stronny, kontakt na poczatku byl dobry ale z biegiem lat bylo coraz gorzej. Traz jub nie mozna zapytac bo jej nie ma ma swiece. Natalja pochodzila z rdziny Byczkiewiczow i rodziny Sielickich to Helka byla maja ciotka a sitra mojej mamy Marysi z domu sielicka. Ja niestety nie moge nic wiecej wiecej bo juz mam 90 lat {rczni9k 1932 } jeszcze jakos zyje chociaz juz nie chodze ale jezdze na wozku, no i jescze kontaktuje ww internecie. Pozdrawiam Cie badz zdrow…,jak masz jakies pytanie to prosze zapytaj na Kresy 24 lub facebook lub Messenger, Pozdrawiam Zbigniewe miszkieicz…lub moj e-mail ,
zb*********************@wp.pl