Losy duchowieństwa katolickiego w ZSRS i wyzwania, jakim duchowni musieli sprostać, ilustrują zarysowane poniżej sylwetki czterech księży: Jakuba Strepy, Mariana Jaworskiego, Jana Niemca i Bronisława Baranowskiego. Wszystkich ich łączy wielki patriotyzm, oddanie służbie Bożej, gorliwość w pracy duszpasterskiej i sumienność w pełnieniu swej misji.
Przywracany pamięci
Nigdy nie zabiegał o majątki kościelne, lecz o poziom pracy duszpasterskiej. Mimo wielkich koneksji i znajomości z parą królewską, Jadwigą Andegaweńską i Władysławem Jagiełłą, pozostawał skromnym i ubogim zakonnikiem.
Nikt nie wie z jakiej miejscowości pochodził. Wiadomo jedynie, że Jakub Strepa, zwany Strzemię lub Strzemieńczykiem, urodził się w Małopolsce, najprawdopodobniej ok. roku 1340. Wywodził się z rodu szlacheckiego herbu Strzemię. Wstąpił do zakonu franciszkańskiego. Badacze jego biografii przypuszczają, że ukończył studia w Rzymie. Lecz nie używał tytułu naukowego.
Mieszkał w małym drewnianym domku na obrzeżach Lwowa. W latach 1385-1388 pełnił funkcję gwardiana franciszkańskiego klasztoru Świętego Krzyża. Był to czas wielkiego konfliktu władz miasta z biskupem halickim Bernardem. Zapalczywy hierarcha chciał nawet Lwów obłożyć karami kościelnymi. Jakub Strepa podjął się negocjacji z biskupem i wkrótce spór załagodził.
Szybko zyskał zaufanie Stolicy Apostolskiej. To było powodem powołania go na funkcję inkwizytora na całą Ruś. W swej działalności odznaczał się roztropnością i wielkim miłosierdziem. Nikt wtedy nie podejrzewał nawet, że niebawem papież Bonifacy IX mianuje go na drugiego po Bernardzie arcybiskupa Halicza. Sakrę biskupią przyjął w Tarnowie 28 stycznia roku 1392.
Obejmując metropolię halicką, utworzoną zaledwie ćwierć wieku wcześniej, rozpoczynał właściwie wszystko od podstaw. Nie było jeszcze katedry, kościołów ani odpowiedniej liczby kapłanów. Nie było nawet ustalonych granic diecezji. Posługę sprawował, będąc w nieustannej podróży. Odwiedzał polskie rody szlacheckie, namawiając je do fundowania kościołów, przy których tworzył parafie. Podjął też starania, by stolicę archidiecezji przenieść z Halicza do Lwowa, który już wtedy był znaczącym ośrodkiem, na dodatek dobrze ufortyfikowanym, co zabezpieczało siedzibę władz kościelnych przed nieustającymi najazdami ze wschodu. Mieszczanie tak bardzo ochoczo przyjęli wiadomość o przeniesieniu diecezji do Lwowa, że własnym sumptem wybudowali katedrę, którą w roku 1404 Jakub Strepa poświęcił.
To za jego przyczyną zaczęto w kościołach diecezji palić wieczną lampkę przed tabernakulum, co wówczas nie było jeszcze w Kościele powszechnym zwyczajem.
Zmarł we Lwowie 20 października 1409 roku i zgodnie z jego wolą został pochowany w chórze franciszkańskiego kościoła Świętego Krzyża. Był tak ubogi, że pozostały po nim jedynie szaty liturgiczne.
Po śmierci pisano o arcybiskupie: „Był to mąż wielkiej cnoty, sławny pobożnością życia prostego, mogący być wzorem i przykładem dla innych”. Szybko jednak o wielkim kapłanie zapomniano, i to tak skutecznie, że nie wiedziano, gdzie jest pochowany. Na jego grób natrafiono przypadkowo 210 lat po śmierci, w roku 1619. 171 lat później za sprawą papieża Piusa VI Jakuba Strepę beatyfikowano po trwającym 13 lat procesie. Papież Pius X ogłosił go w roku 1909 patronem archidiecezji lwowskiej wraz z Matką Bożą Królową Polski. 21 października jest wspominany również w diecezji zamojsko-lubaczowskiej oraz krakowskiej prowincji franciszkanów.
Relikwie bł. Jakuba Strepy herbu Strzemię spoczywają w kaplicy Chrystusa Ukrzyżowanego w katedrze we Lwowie. Lecz nie zawsze tak było. Najpierw znajdowały się w kościele franciszkanów, skąd w 1901 roku przeniesiono je do lwowskiej katedry. Kiedy po II wojnie światowej Lwów znalazł się w granicach ZSRS, w obawie przez zbezczeszczeniem relikwii wywieziono je do Tarnowa, do tamtejszej katedry. Stamtąd staraniem kard. Mariana Jaworskiego w 1966 roku trafiły do prokatedry w Lubaczowie, który po wojnie był głównym ośrodkiem pozostałej granicach Polski części archidiecezji lwowskiej. 5 grudnia 2009 roku relikwie błogosławionego wróciły do katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny we Lwowie. Metropolita lwowski, ks. abp Mieczysław Mokrzycki w roku 2019 ustanowił w kościele parafialnym w Haliczu sanktuarium bł. Jakuba Strzemię.
Kult błogosławionego upowszechniany jest również za sprawą wyróżnienia przyznawanego co roku kilku osobom, które wniosły znaczny wkład w zachowanie i rozwój Kościoła lwowskiego. Jest nim najwyższe oznaczenie archidiecezji lwowskiej – medal bł. Jakuba Strepy.
Pełen troski o podwładnych
Objął archidiecezję lwowską w 1991 roku, w tym samym czasie, kiedy Ukraina odzyskiwała niepodległość. Wrócił do rodzinnego miasta po wielu latach nieobecności. Powrót z wygnania nie był łatwy, odbył się w atmosferze protestów nowych władz ukraińskich, które ciągle jeszcze po sowiecku patrzyły na rodzący się nowy porządek Europy.
Marian Jaworski urodził się 21 sierpnia 1926 roku we Lwowie. Tam też wstąpił do Arcybiskupiego Wyższego Seminarium Duchownego, które po II wojnie światowej decyzją władz sowieckich zostało zamknięte. Wszystkich kleryków i wykładowców przygarnął klasztor oo. bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam w roku 1950 ksiądz Jaworski przyjął święcenia z rąk abp. Eugeniusza Baziaka.
Przez dwa lata był wikariuszem parafii św. Andrzeja Boboli w Baszni Dolnej. Kolejne dwa spędził w parafii św. Marii Magdaleny w Poroninie. W latach 1956-1958 pełnił funkcję osobistego sekretarza abp. Baziaka. Piastował stanowiska naukowe na kilku najznamienitszych uczelniach polskich.
Po powrocie do Lwowa,na terenie dawnego sanatorium w Brzuchowicach, stworzył od nowa Seminarium Duchowne. Rozpoczął starania o zwrot kościołów i ich remonty. W latach 1996-1998 był również administratorem apostolskim diecezji łuckiej.
W 1998 roku Jan Paweł II mianował go kardynałem in pectore, czyli takim, o którego powołaniu wie tylko papież i z ważnych powodów nie ujawnia tego faktu, ale zachowuje go w sercu. Trzy lata później ogłoszono nominację kardynalską abp. Mariana Jaworskiego. Został pierwszym kardynałem obrządku łacińskiego we Lwowie.
Wyróżniany był przez głowy państw: prezydenci Lech Kaczyński i Andrzej Duda udekorowali go najwyższymi odznaczeniami Rzeczypospolitej Polskiej – Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski i Orderem Orła Białego, dwukrotnie Orderem Jarosława Mądrego został odznaczony przez prezydentów Ukrainy Leonida Kuczmę, a następnie Wiktora Juszczenkę.
Przyjaźnił się z Janem Pawłem II. Jako jedyny kardynał miał swój pokoik przylegający do papieskiego apartamentu w Watykanie. Do końca był przy konającym Janie Pawle II.
Kard. Jaworski był człowiekiem niezwykle skromnym. Otaczany wielkim szacunkiem nie tylko przez swoich przyjaciół i podwładnych, ale również osoby, które reprezentowały zupełnie odmienne poglądy.
Po odejściu na emeryturę zamieszkał w Krakowie. Jednak ciągle sercem był w swoim ukochanym Lwowie lat dzieciństwa i późniejszych czasów, kiedy był metropolitą. Za jego wstawiennictwem archidiecezję objął dawny sekretarz księdza kardynała, Mieczysław Mokrzycki, który również pełnił wcześniej funkcję sekretarza Jana Pawła II i Benedykta XVI.
Zmarł 5 września 2020 roku w jednym z krakowskich szpitali. 3 września spoczął w krypcie kaplicy cudownego obrazu Matki Bożej Kalwaryjskiej w bazylice sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, zgodnie ze swoją ostatnią wolą. Za życia często powtarzał: „Wszystko zawdzięczam Matce Bożej Kalwaryjskiej”.
Pamięć o kardynale Jaworskim jest w diecezji lwowskiej bardzo żywa. Nadal pracują tam jego seminaryjni wychowankowie i przyjaciele. Księża archidiecezji wspominają go jako wielkiego hierarchę i arcybiskupa pełnego troski o podwładnych.
Oto Baranek Boży
8 grudnia 2006 roku w katedrze w Kamieńcu Podolskim z rąk metropolity lwowskiego kard. Mariana Jaworskiego święcenia biskupie przyjął ks. Jan Niemiec. Postać niezwykle barwna, oddany Kościołowi polski patriota, dobry człowiek, wspaniały duszpasterz i naukowiec. Odważny, bezkompromisowy hierarcha. Jako zawołanie biskupie przyjął słowa: „Ecce Agnus Dei” – Oto Baranek Boży.
Urodził się 14 marca 1958 roku w Rzeszowie, ale dorastał w Kozłówku koło Strzyżowa. W Chrystusa zapatrzony był od najmłodszych lat. On dodawał mu odwagi. W czasach komunizmu, jako student pedagogiki w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, współzakładał Niezależne Zrzeszenie Studentów na uczelni i był jego jednym z najaktywniejszych członków. Organizował rzeszowski biały marsz przeciwko przemocy po zamachu na Jana Pawła II. Kolportował prasę i wydawnictwa podziemne. Po uzyskaniu magisterium pracował jako nauczyciel w Kozłówku, gdzie założył i kierował komisją zakładową NSZZ „Solidarność”. Kiedy wprowadzono stan wojenny, wystosował dwa indywidualne listy protestacyjne do władz państwa.
W 1982 roku wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, pięć lat później święcenia kapłańskie przyjął z rąk biskupa przemyskiego Ignacego Tokarczuka. Swoją duszpasterska posługę zaczął w Stalowej Woli – objął stanowisko wikariusza w kościele, w którym proboszczem był kapelan „Solidarności” Edward Frankowski. W roku 1988 odprawiał msze święte dla strajkujących robotników. Był obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa.
Marzył o pracy ewangelizacyjnej na dawnych Kresach Rzeczypospolitej. Długo jednak musiał przekonywać abp. Tokarczuka, zanim ten wyraził zgodę na wyjazd księdza na Ukrainę. W pierwszych dniach pobytu we Lwowie poznał sławnego ks. Henryka Mosinga, lekarza epidemiologa, który nauczył go, aby własne cierpienie ofiarować w intencji potrzebujących. Te słowa ks. Niemiec niebawem wprowadził w czyn, bowiem ciężko zachorował. Osteoporoza spowodowała, że kręgosłup miał potrzaskany i do końca życia z trudem poruszał się w gorsecie. Nigdy nie wypowiedział słowa skargi, mimo że nieustannie towarzyszył mu ogromny ból. Kiedyś wyznał, że jako nastolatek był zafascynowany losem pierwszych chrześcijan i marzył, aby w przyszłości zostać męczennikiem. Bóg go wysłuchał. Choć nieco inaczej niż to sobie wyobrażał w wieku nastoletnim, gotowy do heroicznych poświęceń w imię wiary. Chory biskup Jan znosił codzienne cierpienie z ogromną godnością – służył Bogu i ludziom, mając za przewodnika i wzór do naśladowania Jezusa Chrystusa.
Z czasem został wykładowcą i rektorem Wyższego Seminarium Duchownego w Gródku Podolskim. Cechowała go skromność i dążenie do życia w ubóstwie. Kiedyś za ofiarowane przez przyjaciół pieniądze zorganizowano biskupowi badania w Bawarii. Po powrocie jeszcze na lotnisku poprosił, aby zaraz pojechać z nim do księgarni, bo zostało mu trochę pieniędzy, a chciał kupić książki dla studentów seminarium gródeckiego. Wydał wszystko co do grosza po czym westchnął: „Mieliśmy i nie mamy… i znowu jesteśmy szczęśliwi”. To był dowód rzadkiej mądrości wypływającej ze świadomego ubóstwa.
Wierność Mistrzowi spowodowała, że w roku 2011 przekazał swój rodzinny dom w Kozłówku Fundacji na Rzecz Wszechstronnego Rozwoju Dzieci i Młodzieży „Troska”.
Zmarł 27 października 2020 roku w szpitalu w Łańcucie w wieku 62 lat. W ostatnich chwilach życia swoje cierpienie ofiarował za potrzebujących i nienarodzone, zabijane dzieci. Został pochowany 9 listopada w krypcie katedry w Kamieńcu Podolskim obok innego wielkiego biskupa kamienieckiego, Jana Olszańskiego.
Ci, którzy go znali, pamiętają jego pogodny uśmiech. Każdy człowiek był dla niego przyjacielem z twarzą Chrystusa.
Do końca troszczył się o innych
Tytan pracy i święty za życia. Nazywano go Broniem, jednak w tym zdrobnieniu nie było krzty lekceważenia czy lekkiego traktowania, wręcz przeciwnie – wielki szacunek i wdzięczność za sam fakt, że był pośród wiernych.
Ks. Bronisław Baranowski urodził się 19 maja 1938 roku w polskiej rodzinie w Komargrodzie koło Tomaszpola w obwodzie winnickim na Ukrainie. Ukończył weterynarię. Był uczniem, a później najbliższym współpracownikiem ks. Henryka Mosinga. Święcenia kapłańskie otrzymał 7 lipca 1979 roku w Lubaczowie. Posługiwał jako spowiednik na Podolu i we Lwowie, w latach 2002-2005 pełnił funkcję wikariusza we lwowskiej parafii pw. św. Marii Magdaleny.
Część życiorysu Bronia poznano w trakcie jego starań o przywrócenie obywatelstwa polskiego. Długo tłumaczył wojewódzkim i prezydenckim urzędnikom, że nie stara się o nadanie obywatelstwa, ale o przywrócenie zabranego mu siłą statusu.
Opowiadał, że w dzieciństwie, aby uczestniczyć w mszy św., musieli pokonać – dorośli i dzieci – w sobotę 40 km na piechotę. Nocowali pod kościołem, aby rano wziąć udział w nabożeństwie i wracać kolejne 40 km. Broniu wspominał, jak rodzeństwo czekało na powrót starszych ze szkoły, aby wymienić się ubraniami i zdążyć na kolejne zajęcia. Rodzina odczuwała ciągłe niedostatki w sowieckim raju dla ludu miast i wsi.
Jako nastolatek zapragnął dostać się do renomowanego w ZSRS technikum. Szedł na bosaka przez trzy dni. Nie miał butów i nie stać go było na autobus. Kiedy pojawił się w wymarzonej szkole, ktoś z komisji powiedział: synku, tutaj uczą się dzieci sekretarzy partii komunistycznej, a ty nie masz nawet butów. Rozgoryczony wracał do domu. „Gdyby mnie wtedy przyjęli, nie zostałbym księdzem” – wspominał później z uśmiechem na twarzy.
W kontaktach z ludźmi okazywał niezwykłą serdeczność, ale jednocześnie zachowywał ostrożność wynikającą z doświadczeń okupacji niemieckiej i sowieckiej. Mimo zagrożenia nigdy nie utracił wiary w człowieka. Ze swoim mistrzem ks. Mosingiem ryzykowali wolność i życie, aby zachować wiarę na nieludzkiej ziemi. Stanowili niedościgły duet ludzi traktujących Dekalog jak najważniejszy kodeks prawny. Razem wychowali w konspiracji ponad 30 księży rzymskokatolickich i niemal tylu samo greckokatolickich. Byli filarami Kościoła w podziemiu w czasach ZSRS.
Ostanie pięć lat życia ks. Mosinga Broniu spędził przy łożu sparaliżowanego mistrza. Tylko raz w ciągu tych lat opuścił chorego na 12 godzin, bo musiał załatwić ważną sprawę urzędową.
O niezwykłym klimacie panującym w lwowskim domu księży opowiadał śp. bp Jan Niemiec, który jako młody ksiądz przygotowujący pracę doktorską trafił na kwaterę na ul. Lewickiego (przed wojną Jana Kochanowskiego). Przylgnął duchem do tego mieszkania i jego właścicieli. Zapożyczał ich życiowe maksymy i materializował w realnym świecie. Powtarzał, podobnie jak Broniu, kiedy kończyły się pieniądze: „mieliśmy i nie mamy i znowu jesteśmy szczęśliwi”, albo: „nie zmarnuj tego cierpienia”.
Broniu niespodziewanie musiał na czas jakiś przerwać swoją działalność duszpasterską. Wpadł pod samochód i po wielu perypetiach został przewieziony na operację i rehabilitację do Polski. Dobiegający wówczas siedemdziesiątki nie rokował najlepiej. Nikt się jednak nie spodziewał po Broniu takiej siły ducha. Po wielu operacjach, wbrew diagnozom, wracał do zdrowia. Źle znosił bezczynność. Trawiła go tęsknota za domem i pracą. Mimo że powinien był się jeszcze poddać rehabilitacji, w tajemnicy ściągnął ks. Piotra Małego, aby ten zawiózł go do Lwowa. Już następnego dnia ku radości tłumu parafian spowiadał we lwowskiej katedrze i kościele św. Antoniego przy Łyczakowskiej. Odprawiał nabożeństwa w domu i leczył ciała i dusze tych, którzy przychodzili do niego o pomoc.
Często wyrażał obawy o Polskę. A kiedy Ukraina stanęła w ogniu wojny, codziennie gorąco modlił się za ofiary rosyjskich zbrodni i zakończenie tego strasznego konfliktu.
W ostatnich swoich dniach trwał w zadumie, której towarzyszył ledwie dostrzegalny uśmiech. Błogosławił z rozjaśnioną twarzą i oczami wzniesionymi ku niebu. Był już tam, mimo że nadal w swoim mieszkaniu wypełnionym pamiątkowymi obrazami i równiutko poukładanymi archiwami jego mistrza, dr Henryka Mosinga. W ostatnich zdaniach przed śmiercią, słabiutkim już głosem wyznał, że będzie mu brakowało tych wszystkich ludzi, którzy jeszcze wymagają jego pomocy. Nawet w ostatniej chwili życia myślał i troszczył się o innych.
Zmarł we Lwowie 14 listopada 2023 roku w wieku 85 lat.
Tekst i fot ATK
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!